morpho.pl

9 6 09

szczęście


Mateusz leżał wygodnie rozciągnięty na łóżku. Właśnie zaczynał się leniwy niedzielny poranek. Złote plamy słońca rozlewały się po śnieżnobiałej pościeli. Uwielbiał ten niedzielny spokój – tę ciszę, bezruch. Jego oczy skierowane były na sufit. Ponieważ nie miał nic innego do roboty, uważnie studiował geografię tej białej równiny.


Przed oczami jego wyobraźni nieśpiesznie przesuwały się obłoki wspomnień. Pozwalał im płynąć swobodnie. Przyglądał się z zaciekawieniem jak zmieniają swoje odcienie, kształty. Kolejno pojawiały się znajome twarze, znajome miejsca, chwile, które dawno już minęły.


Pierwsze, szczenięce pocałunki z koleżanką z klasy. Lato, sosnowy las, wszystko rozpalone, drgające drobiny powietrza. Sosnowe igły w jej czarnych włosach. Zieleń jej oczu.


Pierwszy wyjazd w skały. Wieki temu. Dzięki bogu, że nikt wtedy nie złamał sobie karku – żeglarskie liny, strażackie karabinki, ręcznie szyte uprzęże. Wszystko było wtedy nowe, wszystko było zadziwiające. Wydawało mu się, że biały wapień jest najbardziej tajemniczą substancją kosmosu.


Pierwszy autorski boulder. Piękna linia przewieszonym kantem. Chwyty małe i wymagające. Połączenie całej sekwencji kosztowało go miesiące katorżniczego treningu. Aż nadszedł ten dzień, najpiękniejszy dzień jego życia, kiedy wszystko zagrało tak jak trzeba – temperatura, forma, sekwencja, światło... Przypomniał sobie wysokość na jakiej wykonywał ostatni strzał. Przypomniał sobie nierówne lądowanie, głazy pod spodem. Na nowo poczuł żądło strachu. Ukucie zabolało. Światło trochę przygasło...


Wtedy za drzwiami rozległy się kroki. Doskonale znał ich odgłos. Stukot jej damskich obcasów. Drzwi uchyliły się z cichym skrzypnięciem. Katem oka zobaczył jej sylwetkę. Podeszła do niego, delikatnie ujmując go za rękę. Nieśpiesznie nachyliła się nad nim. Czarna aureola jej włosów. Poczuł ciepło jej ciała. Ich oczy spotkały się. Ponownie zatopił się w ich zieleni. Ogarnął go dziwny smutek. Nie potrafił go wytłumaczyć. A równocześnie ze smutkiem, przyszła fala spokoju. Idealna mieszanka melancholii.


- Jak się dzisiaj czujesz? - zapytał kobieta. Uśmiechnęła się ciepło.


Nie odpowiedział jej.


- Wiem, że to co teraz powiem nie ma większego znaczenia, - kontynuowała. - W sumie mówię to bardziej do siebie...


Melancholia powoli przeradzała się w strach. Lęk nabierał mocy, powracał niczym echo, zwielokrotniony. Dzwonił wewnątrz jego czaszki. Kobieta mówiła dalej cichym, kojącym głosem.


- Twoja rodzina podjęła już decyzję. W następnym tygodniu odłączymy cię od sztucznego odżywiania...


Teraz przypomniał sobie wszystko. Zakończenie tamtego dnia. Moment w którym odpadł. Suchy trzask...


Farba na suficie zaczęła powoli szarzeć. Wszystko pogrążało się w mroku.







[słowa: coma]