morpho.pl





WdAhu Wallzine Wspinaczkowy Nr 21
grudzień 2006

Motto numeru: czy spadnie kiedyś śnieg?

TheNEWS  



Jaś Filozof zniknął... Wszystko zaczęło się w trakcie wakacji, kiedy to Jaś postanowił dorównać w BMI (body mass index) takim anorektykom jak Bogdan czy Tomek Fudali. Oczywiście, jak przystało na oświeconego człowieka XXI wieku, Jasiu skorzystał z pomocy środków farmakologicznych, w tym cieszącego się ponurą sławą Alaksa (ponoć leci z człowieka wszystkimi otworami i wywraca ciało podszewką na zewnątrz). Jasiu nie zrażony niczym zaczął stosować specyfik trzy razy dziennie. A wraz z każdą sesją w toalecie jego masa spadała o kilka kilo. 70kg... 65kg... 62kg... 54kg... Koledzy Jasia zaczęli się niepokoić o jego zdrowie w momencie, kiedy waga jego ciała spadła poniżej 12 kg (przy wzroście 175cm). Jednak zanim zdążyli przerwać siłą tę przerażającą głodówkę, Jasiu zniknął... Jego waga spadła do zera kilogramów (albo jak kto woli do 21 gramów). Jednak skutek został osiągnięty - teraz cień Jasia może bez żadnego wysiłku przemykać po takich klasykach Mamutowej, jak Droga Męczenników Alaksa.

Muppet wrócił z UK pełen optymizmu i ducha przedsiębiorczości. Od razu postanowił zostać biznesmenem i zdobyć fortunę na produkcji chwytów wspinaczkowych. Jako zdolny chemik opracował unikatową recepturę chwytów o samoodnawialnej powierzchni trącej. Szybko wypuścił eksperymentalną serię chwytów, które wzbudziły falę entuzjazmu na Kotłowni. Postanowił zatem przystąpić do produkcji seryjnej. Udał się do sklepu chemicznego i zakupił cały bagażnik próbówek, pipet, rurek, masek, rękawic gumowych, żywić epoksydowych i innych odczynników. W momencie, gdy parkował samochód pod blokiem, z trzech stron zajechały go nieoznakowane samochody policyjne, z których wyskoczyli funkcjonariusze wydziału do walki z narkotykami. Przykuli go do ziemi, przyłożyli rewolwery do głowy. Długo zajęło mu wytłumaczenie, że nie jest żadnym chemikiem mafii, produkującym amfę (jak skwapliwie donieśli na niego jego sąsiedzi), a jedynie skromnym producentem chwytów wspinaczkowych. Ot, kolejny sukces naszej nieskorumpowanej oraz niezwykle sprawnej policyji.

Korona znów działa! Po prawie 4 miesiącach intensywnego planowania, szkicowania i projektowania okazało się, że remont piwnicy przekracza możliwości intelektualne koroniarskich majstrów, a wylanie 50 ton betonu może nie tylko nie zaimpregnować fundamentów, ale i zburzyć cały budynek. Wdrożono więc plan B! Plan B polegał na olaniu całej impregnacji. Zamiast tego wyłożono podłogę europaletami, a na nie położono materace i znów można się wspinać choć nie całkiem, bo palet jest za mało. Obecnie Mixer intensywnie zbiera kasę na zakup nowych materacy. Założył w tym celu Geldcommando, które nikomu nie przepuści niezapłaconych składek. Płacą wszyscy prócz zwolnionych za zasługi - czyli wszystkich znajomych. I tak kreci się Korona... [news: p]

Rotten postanowił poświęcić swój przód by uczcić astronomiczny dorobek ludzkości. Na piersi tatuuje sobie mapę galaktyki wraz z podpisami, brzuch zaś przeznaczony został na podobiznę Mikołaja Kopernika trzymającego model układu słonecznego. Całość otoczona zostanie ramką z gałązek oliwnych, symbolizujących pokój dla całego wszechświata. [news: p]

Staszek znalazł swoją drugą połowę. Wybranką jest poznana w Tarnie Ewelina Karolina. Dzięki niej Staszek nie musi się już samotnie turlać po asfalcie. W zamian regularnie migruje w stronę Wrocławia. [news: p]




NOCOMMENT 



  • Paco się okajtał
  • Wujomarian wyraził gotwość prowadzenia programu "Chuj z tą Polską", jednocześnie deklaruje się jako patriota
  • po ostatniej imprezie w Barace, Buffet otrzymał nową ksywkę - teraz nazywa się Buffet
  • Rotten nie chce pić piwa z niewygotowanych kufli
  • Kucyk nazwał swojego syna swoim imieniem
  • Egon kupił sobie rower za 7 tysięcy
  • koroniarski grzyb powrócił...
  • Niedźwiedź potrafi włożyć sobie pięść do ust
  • Miro kupił sobie 14stą czapkę
  • śniegu dalej nie ma
  • Gutek zasnął tańcząc
  • Szalony smaruje na Koronie swastyki






sex nad koroną  



Leżymy na sobie. Jest inaczej, niż zwykle - w tych zielonych, pięknych oczach tym razem widzę miliony cyferek, biegają mi przed oczami, a każda z nich zakończona jest skrótem "zł".

Od czasu do czasu słychać delikatny pomruk, ciche sapanie... Jest dziwnie, jest sportowo, jest nachalnie. Nie tylko atmosfera pomiędzy dwojgiem leżących na sobie przyjaciół, ale również coś poza sferą samego miejsca aktu.
"Radi, Radi" - szepcze mi do ucha Radna. W tym momencie pomruk ustaje. Zapada cisza, grobowa cisza, jakbyśmy znaleźli się gdzieś bardzo głęboko pod ziemią.
"Radi - czuję zapach twojego potu, takiego skondensowanego potu" - szepcze Radna. "Nie przejmuj się - byłem na ładunku" - odpowiadam.
W sumie to pytanie wcale mnie nie zaskoczyło. Życie po kosztach nauczyło mnie, ciąć wydatki na różne sposoby, między innymi myjąc się tylko raz dziennie. Tę strategię kosztową stosuję od dawna. I nie łamię zasad. Taki już jestem. I mimo, że dzisiaj nastąpił niespodziewany zbieg okoliczności: ładunek na Koronie, a później nocna randka z Radną - mówię - nie łamię zasad. Zatem było do przewidzenia, że Radna poczuje w pokoju zapach koroniarskiego potu.
Leżymy w bezruchu. Modlę się, żebyśmy ten temat już zamknęli. Śmierdzę i co z tego. Na pewno nie śmierdzę tak jak śmierdziałem nie myjąc się dwa tygodnie na jednym z wyjazdów wspinaczkowych. Och, takie życie, życie po kosztach - przyzwyczaiłem się.

"Radi, Radi - czy słyszysz to co ja?" - pyta Radna. Nasłuchuję sam. "Tak, to łomot basów wznoszący się z koroniarskiej piwnicy i dochodzący do hotelowych pokoi" - skojarzyłem na pytanie Radnej.
"Radna - to są basy - to jest jeden z elementów koroniarskiego ładunku" - odpowiadam Radnej cichym głosem.
"Kurwa, gdzie ja jestem, gdzie my jesteśmy?" - pyta zdenerwowana. "Jesteśmy nad ładownią wspinaczkową, świątynia krakowskiego wspinu, w Hotelu Korona" - odpowiadam spekulacyjnym głosem.

Noc kosztowała mnie niewiele. Zaczęło się niewinnie od 2 browarów w jednej ze znanych knajpek na placu żydowskim - w Singerze. Było fifty - fifty. Ona i ja. 5 zeta z mojej kieszeni - 5 zeta z jej portfela, itd.
Zapytałem, czy nie pojechalibyśmy do hotelu. Zgodziła się bardzo szybko. Powiedziałem Radnej, że ta noc będzie mnie dużo kosztować. Ona przyjęła to z radością. Są momenty kiedy Radna jest ze mnie dumna. Te momenty - to chwile kiedy z mojej kieszeni wypływa gotówka - żywa, denominowana, w złotych gotówka.

Zielony Golf podjechał pod hale Korony. Ona została w samochodzie, nie sama. Z workami złomu i gruzu, którego nie zdążyłem wypakować. Są takie momenty w życiu człowieka, że samochód osobowy staje się ciężarowym i na odwrót. To kolejny element "życia po kosztach". Pobiegłem zapytać o pokój. To ta sama kobieta, z którą negocjuję klucze od Korony, jak już nikogo nie ma. Czy tym razem wynegocjuję pokój - Boże, przynajmniej 50 procent taniej, przecież mnie zna. Ja tu zawsze negocjuję klucze.

Uff... udało się - ta noc będzie mnie kosztować połowę normalnej ceny za pokój. Zgodziła się. Wziąłem najtańszy pokój.
Wsiadam do Golfa. "Mamy najdroższy apartament w tym hotelu" - chwalę się Radnej. "Wow, Radi jesteś Boski" - krzyczy z radości Radna.


Od autora.

Radna wstąpiła na nową drogę życia. Jest już mężatką. 14 sierpnia odbył się ślub. Nic nie wiedziałem, trochę przeczuwałem, no ale to po prostu "życie".
"A co tam" - mówię sobie. Kolega z Korony, niejaki Wawrzyn zawsze powtarzał, że prawdziwy seks - to seks z mężatkami.
"A co tam, raz się żyje" - mówię sobie. Kolejne spotkanie odbyło się już po samym "akcie ślubu Radnej". Zakończyło się "czystą konsumpcją". "A co tam" - powtarzam.
Pewnie nie raz jeszcze będzie taki moment w życiu człowieka, że będzie słyszał w tle basy koroniarskiej muzy, mówiąc krótko - to "życie po kosztach".




[słowa: radi | muzyka: energy 2000]











KULTEXTY 




Dialog w skałach:
- Jak można dać dziecku na imię Adolf? - zagaił ktoś
- Stefan powinien mieć na imię Adolf... - odpowiedziała Dorota

"Gdzie są kurwa moje kapcie? Paparapcie."
Peter

dialog Wuja z właścicielką mieszkania albo takie są współczesne kobiety:
"-Pijesz wódę czy spisz?
-Śpię
-To wypierdalaj do domu..."

"Romantyczne Ruchadło."
Pchelos o swoim koledze z Korony

"Jeśli się spóźnisz na następny trening to wyrwę ci jaja..."
trener Maciek do swojego 13 letniego podopiecznego Mikiego

"No proszę cię..."
Bejb w reakcji na każde pytanie

"-Zaraz, i kto jeszcze był takim zmarnowanym talentem wspinaczkowym, niech no ja pomyslę... już wiem! Staszek Tylek!"
Skoczek o zmarnowanych talentach swoich kolegów

"-Co dzisiaj jadłeś?
-Nic...
-To ja zjem pół."
Dzierżeniowska szkoła dietetyczna

"To ty jesteś Pcheła? Wprawdzie ty mnie nie znasz, ale za to ja znam ciebie. Sławny jesteś."
typowy dialog Pcheła - nieznajomy

"Klękaj!"
typowa odpowiedź Pcheły na powyższe zagajenie

"Ale się Romek porzygał na tym opłatku klubowym"
zasłyszane od Jasia

"Spijcie dobrze kochane chlopaczki. Czeka nas bardzo chrupiacy poranek w Ciezkach, guma bedzie sie drzec jak papier..."
sms od Petera

"Tutaj akurat technika nie jest najważniejsza..."
Hobbit instrujący jak robić biceps na modlitewniku

"I've just had a meeting with the best three of my Italian mates: Conchciglie, Pesto and Parminio."
sms od Petera

"Gwint&Grass, kolejny odcinek:Ameba Pełzak spotyka swego Stfurce..."
sms od Petera

"Nie ma to jak żelki po dobrym bakaniu!"
sms od Petera

"Życie jest nowelą"
motto Staszka

"Juz za chwileczke, juz za momencik, piatek z Jonaszem zacznie sie krecic. O pardon! Z Malyszem! Wypierdek naszych narodowych aspiracji znow siadzie na belce, niczym do srania. TY tez mozesz poczuc sie jak Adam na rozbiegu. Kazdego ranka-po Nesce z mleczkiem!"
sms od Petera

"Oh yes, but this lazy sloper slappin up a pile of plastic shit ain no fuckin good, innit? The winter comin pal... and its still out there... GRIT... Oh, fuuuuuuuck..."
sms od Petera

"Tu kotlownia gandzia kru. Dzisiaj bedzie Lazy Climbing Nite. SLOWLY SLAPPING UP SOME SLOPERS."
sms od Petera

"A za godzine bede loil wode ze wspolpracownikami. Kolega odebral "jubileuszowke" za 30lat ciezkich robot... niezly dol..."
sms od Petera

"Kolejny dzien wegetacji w administracji. Siedze skulony za monitorem i robie wszystko, zeby niczego nie tykac... a warunki meteo iscie balderowe.. czas spiedalac??"
sms od Petera

"Mam nowy pomysl na superfinal zawodow balderowych:kolesie staja obok dwu identycznych samochodow... i ktory wylamie wiecej elementow!"
sms od Petera

"W blo blogo bongo baldu bongo blogo... White Widow, Cul de Chien, Silver Shadow, Franchard Cuisiniere, K Two, Drei Zinnen, camembert i butelczynka chateau..."
sms od Petera

"Sluchajcie Kochane Chlopaki! wymyslilem pojebany tra(ns)wers w kotlowni - 23 ruchy! kto pierwszy sieknie na moich oczach, dostanie dowolnie wybrana butelke alkoholu w cenie z VATem do 100zlotych. przekazcie swoim Kobietom i Znajomym. amen"
sms od Petera


rodellar  




Moje ciało od trzech miesięcy się nie wspina. Mięśnie zapomniały o charakterystycznym zmęczeniu. Psychika nie. Braki w rzeczywistości nadrabia sama, gdy ciało i świadomość odpoczywają. Śpię. Królestwo podświadomości kreuje wspaniałe wizje. Wokół mnie gigantyczne, skalne szczyty ośnieżonych gór. Przede mną idealny pion ciągnący się w nieskończoność. Dobrze widoczne chwyty nie zabrudzone magnezją. Wspinam się. Jestem bez koszulki, ubrany w długie spodnie pokryte cienką warstwą pyłu, ozdobione plamami tłuszczu po tuńczyku - moje ulubione. Nie mam woreczka. Nie potrzebuję magnezji, ręce nie pocą się. Na stopach idealnie dopasowane buty o wspaniałej miękkości, nie rozpoznaję marki. Czuję się lekki, czuję, że mogę wszystko. Brak uprzęży, brak liny, brak ciążacego żelastwa, brak asekuranta - doskonała wspinaczkowa samotność. Wspinam się szybko, nie muszę odpoczywać. To dziwne, ale oglądam się za siebie. Nie czuję strachu. Słyszę muzykę, jest piękna. To szum powietrza przepływającego pod skrzydłami gigantycznego orła. Jest blisko, tuż koło mnie. Przelatując muska mnie delikatnie prawym skrzydłem w szyję. Przechodzą mnie dreszcze. Czy on się do mnie uśmiechnął? Powracam wzrokiem na skałę. Prawa noga delikatnie zsuwa się ze stopnia - nieprzyjemne uczucie. Patrzę w górę na chwyty, świecą się, są śliskie. Zbieram się w sobie i zaczynam powoli brnąć prez niekończący się pion. Muszę ściskać chwyty dwa razy mocniej, palce delikatnie wyjeżdżają. Kaczki zaczynają rosnąć a żyły gwałtownie pulsować, są zgniłozielone. Zaczynam zdawać sobie sprawę z tragizmu swojej sytuacji. Niekończąca się podróż mrówki po brudnych ścianach naczynia. Czuję strach. Nie przed lotem, także nie przed upadkiem. Boję się jednego, krótkiego momentu - utraty równowagi. Wyjeżdża mi ręka, później dołącza do niej druga. Nogi ciągle tkwią na stopniach. Już się nie wspinam, ale jeszcze nie lecę. Tak właściwie to co ja robię? Może to moment nieistnienia, przedsmak śmierci. To dlatego czuję strach - zdaję sobie sprawę, że już umarłem. Przerażający moment świadomości solisty. To już koniec. Jeszcze tylko to głupie słowo odbijające się echem w mojej czaszce: "Zjebałeś..." - ostatni towarzysz w podróży do nicości.

Budzę się siadając gwałtownie. Mam przyśpieszony oddech. Dochodzi do mnie mgliste wspomnienie snu. Uśmiecham się mimowolnie i kładę na prawym boku. Chciałbym jeszcze na chwilę zasnąć, ale coś mi nie pozwala. Jeszcze nie wiem dokładnie co - to jakby odgłos kosiarki. Wsłuchuję się dokładniej, dźwięk jest wyjątkowo nieprzyjemny, potęguje się, teraz przypomina przerywany odgłos piły mechanicznej. Przebudziłem się już całkowicie, teraz dochodzi do mnie - to ludzki głos. Słowa nieprzyjemnie wwiercają się w głowę, zaczynam odróżniać pojedyncze, wyrwane z kontekstu: "...wspinać się... widzieliście?... 8c... ma moc... kto zabrał mój ser?". Już wiem kto jest autorem tego odrażającego jazgotu. Wstaję powoli starając nie patrzeć się w stronę, z której dochodzi głos, zbyt dobrze wiem co zobaczę. Ujrzę niepozornego chłopaka, silnie przyładowanego, o nieprzyjemnej twarzy nierozgarniętego prostaka. To on jest właścicielem skrzeczącego głosu. To przykładny chrześcijanin nie zadający zbędnych pytań. Przyjmuje wiarę bez zastrzeżeń, bez męczących refleksji nad prawdą. Nie zainteresowany chrześcijańską filozofią wykazuje się niezachwianą wiarą w dogmaty. Kiedyś próbowałem coś z niego wyciągnąć, taki mądry się wydawał. "Czym jest Bóg?" zagaiłem, po nudnej wymianie zdań na temat wspinaczkowego treningu. Spojrzał na mnie jak na głupiego i pewnym tonem powiedział: "No jak to? Bóg to Trójca Święta".
- Aha... - odparłem i kontynuowałem wyciąganie informacji - a gdybyś miał dokładniej określić? Zastanowić się nad cechami Boga, nad jego stosunkiem do świata i człowieka?
- To mi niepotrzebne, wystarczy, żebym był dobrym człowiekiem. Nie pił alkoholu, nie palił papierosów, nie mówiąc już o tej waszej śmierdzącej marihuanie i innych strasznych narkotykach. Nie można też krzywdzić innych ludzi, bo nie pójdzie się do nieba! - zakończył mocno.
Oprócz wędrówki do niebiańskich wrót ma inne marzenie - chce zostać Mistrzem Świata. I nie będzie przebierał w środkach. Jest gotów podciągać się, aż łączny ciężar przymocowany do uprzęży osiągnie wagę gruzów World Trade Center. Mocno wierzy w swój sukces. Przy osiąganiu celu bardzo pomocne okazują się przykładne, godne naśladowania autorytety. Sam byłem świadkiem zdobycia jednego z nich.
Pewnego dnia Oczko Oczkins opowiedział historię, która zdarzyła się poprzedniego wieczora. Wśród zgromadzonych był także Maras.

- Siedzę wczoraj wieczorem na El Puente i piszę ten test butów. - zaczął Oczko - W środku, w barze siedział Dani Andrada, jego dziewczyna i Carlos. Carlos skręcił lolka i wyszedł na zewnątrz, bo w środku nie można palić. Zajął takie miejsce, by dokładnie widzieć Daniego i zaczęło się kuszenie. Znaczące uśmiechy, wymachiwanie lolkiem i wreszcie bezpośrednie wołanie: "Dani chodź zajarać". Dani nie wyglądał na zadowolonego, ale wykazał się żelazną wolą i nie dał się skusić. - zakończył Oczkins.

Podczas opowieści zwróciłem uwagę na mimikę Marasa. Na początku wydawał się zaniepokojony. Gdy upewnił się, że wszystko skończy się pomyślnie, a dobro znów zatriumfuje, szeroki uśmiech rozpromienił jego twarz. Był dumny. Wyglądał jak chłopak z podstawówki, który chwaląc się przed kolegami oznajmia, że ma ojca policjanta. Czytałem w jego myślach: "Czyli Dani też nie pali i tak wspaniale się wspina. No i ma taką piękną dziewczynę".
Maras wspomniał kiedyś o wizji swojej przyszłej dziewczyny: "Moja dziewczyna musi być idealna". "Czyli co? Musi umieć asekurować?" - ktoś zauważył trafnie.

Marasowanie... Dość tego!

MO - MO

Daleko od gorącej Hiszpanii, z bliżej nieokreślonego lotniska w Irlandii wystartował samolot. Większość pasażerów niecierpliwie przeglądała turystyczne gazetki ukryte za siedzeniami, by zabić czas. Smutni, oderwani od prawdziwego życia pracoholicy, niezadowoleni z musu odwiedzenia rodziny. Zapracowani buisnessmani patrzący tępo przed siebie, analizujący szczegóły kolejnej transakcji. Kolorowo ubrani turyści uciszający hałaśliwe dzieci. Nieciekawa była to zbieranina. Samolot nie wyróżniałby się niczym specjalnym spośród setek innych samolotów latających w tym czasie nad Europą, gdyby nie jeden pasażer. Siedział przy oknie z szerokim uśmiechem na twarzy i wielkimi, jasnobłękitnymi oczami podziwiał krainę chmur. Był dobrze zbudowany, jego ciało zdobiło kilka tatuaży, a z tyłu głowy zwisały kołtuny. Chmury odwzajemniły jego spojrzenie i przyglądały mu się z zainteresowaniem. Polubili się. Nie było więc w tym nic dziwnego, że gdy samolot wolno przelatywał nad kanałem La Manche, chmury podążyły za nim.
Gdy wysiadł na lotnisku w Gironie kłębiaści przyjaciele dali upust swojej gwałtownej rozpaczy. Z nieba popłynęły gęste strugi deszczu. Szalone Nimbostratusy przeczuwały, że ich przyjaciel nie opuści szybko tej pięknej krainy, a one musiały wracać. Wracać do domu, na swoją małą szarą wysepkę. Ostatkiem sił pognały za nim do Rodellaru, by tam przez kilka dni dawać wyraz swemu głębokiemu smutkowi.

- Musiałeś przytaszczyć ze sobą te chmury Mo-mo? Wiesz jaka lampa tu była? - pytaliśmy lekko zdenerwowani, nie rozumiejąc powstałej między nimi zażyłości.
- Odpierdolcie się! Za kilka dni polecą. - zapewniał.

Sektor: Cafe Solo
Droga: boulderowe 8a
Wspinacz: Mo-mo
Opis: Jako, że droga była siłowa i krótka, prężył się od samego startu.

Wystartował. Daleki ruch w prawo do ściskowego kaloryfera. Przerzucenie nóg. Kilka małych kroczków w poszukiwaniu dogodnej pozycji wpinkowej. Próba wpięcia liny, nieudana. Zmiana pozycji, kolejna próba wpięcia - nic z tego. Trzecia pozycja, dynamiczny ruch z liną w ręce w stronę ekspresa - sukces. Na odlocie dołożenie ręki do kaloryfera, przeciągłe, głośne syknięcie. Twarz wykrzywiona w groteskowym grymasie. Obnażone wszystkie zęby, zaciśnięte. Przerywane donośne syczenie. Trzy syknięcia. Przerwa. Trzy syknięcia. Przerwa. Brzmi to jak śmiech sadysty pochylonego nad swoją ofiarą. Tarzamy się z Krzychem pod skałą, łzy ciekną nam po policzkach. Sprężony w nieludzkim wysiłku, cudem dochodzi do ostatniego trudnego ruchu. Łokcie znajdują się zdecydowanie za wysoko w stosunku do jego dłoni. Lewa noga mocno spoczywa na stopniu w pozycji żabkowej, prawa rozpaczliwie szuka stopnia. Staje na jednym. Rezygnuje. Znów staje na tym samym. Rezygnuje. Trzecia próba - nie, to zdecydowanie nie ten stopień. Prawa noga pogodzona ze swoim losem, delikatnie, z godnością wędruje zakrokiem za lewą nogę. Mo-mo spręża się cały w sobie. Puszcza głośnego bąka i frunie do chwytu. Twarz Krzycha jest purpurowa, nie może złapać oddechu. Na szczęście po chwili Mo-mo spada. Śmiejemy się już bez ograniczeń.

Zjechał jak zawsze z szerokim uśmiechem na ustach. Macał przez chwilę twarde jak kamień kaczki głośno sapiąc. Kręcił przy tym głową jakby nie dowierzając. Gdy nareszcie mógł się odezwać, powiedział z powagą:
- Chłopaki muszę się wam do czegoś przyznać. Tak naprawdę to sadziłem gazy przy każdym ruchu, tylko, że tamte to były cichacze...

HASZYN (czyli o tym jak Jarzyn został dilerem)

Były z nim trzy psy - dwa labradory i husky pozbawiony jednej nogi. Gdy rzucał patyk, psy gwałtownie zrywały się, by wziąć udział w wyścigu. Trójnogi pies zawsze zwyciężał. Przyglądaliśmy się chwilę tym ciekawym zawodom, po czym udaliśmy się w okolice niedalekiego zamku. Sącząc powoli drugi karton Sangri oddaliśmy wzrok cieszącej oczy panoramie Leridy. Gdy poziom słodzonego wina w kartonie gwałtownie się obniżył, Jarzyn podjął decyzję: "Dość tego pieprzeni turyści, był czas na odpoczynek, teraz czas na pracę" - powiedział z rzadko spotykaną u niego pewnością siebie. Schodząc z zamku ponownie spotkaliśmy właściciela trzech psów rozmawiającego z potężnym białym mężczyzną i jego czarnym, wychudzonym towarzyszem. Jarzyn wziął na siebie ciężar odpowiedzialności za możliwe niepowodzenie i zagaił w stronę murzyna: "Don't you know where we can find something to smoke, hashish?". Murzyn popatrzył pytająco na właściciela psów, a ten z kolei zmierzył nas ciężkim, wnikliwym spojrzeniem. "Are you discret?" - zapytał z kanciastym akcentem. "Yeah, yeah" - szybko rzucił Jarzyn gwałtownie kiwając głową. Mężczyzna powoli oddalając się wskazał na mnie i Jarzyna, więc szybkim krokiem podążyliśmy za nim.

Wcześniej zapytaliśmy o to samo tylko jedną osobę. Był nią wysoki, dobrze zbudowany, czarny mężczyzna stojący u szczytu długich schodów. Gdy zbliżaliśmy się do niego ulegliśmy zbiorowemu złudzeniu naszych spragnionych umysłów. Gość mimo upału ubrany był w skórzaną kurtkę, na nosie spoczywały mu ciemne okulary, a w ręce trzymał lolka. Mijając go rzuciłem dokładniejsze spojrzenie na jego prawą rękę, lecz zamiast lolka ujrzałem pokaźny sygnet. Podchwyciłem też jego wzrok, który bez jakiejkolwiek dyskrecji wyrażał podziw dla białej skóry nóg naszej towarzyszki Kasi i dla krągłości jej pośladków rysujących się dokładnie pod króciutkimi spodenkami. Obróciłem się na pięcie i podążyłem w jego stronę. Wydał się delikatnie speszony. Uderzyłem prosto z mostu: "Do you have some hashish?". Nie miał.

Głaskaliśmy łaszące się do nas psy idąc z człowiekiem ofiarującym nam swoją pomoc. Po krótkim spacerze znaleźliśmy się na wąskiej uliczce. Pod którymś z kolei budynkiem nasz towarzysz uniósł głowę i krzyknął w stronę balkonu: "Hombre! masz tu klientów za sto dwadzieścia." "Pięć minut..." - odparł grubawy mężczyzna siedzący w klapkach na balkonie, popijający piwo. Udaliśmy się kawałek dalej, by poczekać na niego na betonowych ławkach. Od naszego dobrodzieja dowiedzieliśmy się, że husky stracił nogę jako 8 miesięczny szczeniak, teraz ma lat osiem. Jego towarzysze labradory miały po kilka miesięcy. Gdy psy zobaczyły siedzącego wcześniej na balkonie mężczyznę, zaczęły ujadać i niecierpliwie przestępować z nogi na nogę. Spuszczone ze smyczy rzuciły się radośnie na niego i lizały go po rękach. "To musi być jego dobry znajomy. Dobrze trafiliśmy." - pomyślałem. Po dyskretnej wymianie, czując przyjemny ciężar w prawej ręce Jarzyn szeroko się uśmiechnął i dodał: "Dobra kocha."

Następnego dnia w Rodellarze wrzało. Już z samego rana w stronę campingu wyruszały dwuosobowe grupy Polaczków ściskające w ręce 20 euro. Wszyscy dobrze wiedzieli komu należy się część zdobyczy, a kto odejdzie z niczym. Mimo to męczących natrętów nie zabrakło. Dziwny był to rok jeśli chodzi o zaopatrzenie tego pięknego miejsca w czekoladę. Xenia wyraziła przypuszczenie o uszczelnionych przejściach na granicy z Marokiem, ale stuprocentowej przyczyny nie poznaliśmy. Przez większość czasu nie było co palić, jeśli pominąć dni spędzone w towarzystwie naszych belgijsko-francuskich przyjaciół posiadających spore worki świeżego zioła. By odwdzięczyć się ich dobroci zaproponowałem Haszynowi, by jakiś kawałek sprzedać mojemu przyjacielowi - Martanowi z Belgii. Haszyn znany ze swojej dobroci chętnie na to przystał. Wieczorem powiedział do mnie w ten sposób:
- K. nie wiem dlaczego nazywasz tego gościa Martan, skoro on pochodzi z Liverpoolu.
- Nie Haszyn, z Liverpoolu pochodzi Martin, nasz znajomy z zeszłego roku, z którym spędziliśmy miesiąc w Siuranie. Martan pochodzi z Belgii. - odparłem
- W takim razie sprzedałem złemu człowiekowi. - powiedział ze smutkiem.
- Nie ma w Rodellarze złych ludzi, którzy potrzebują hasz. - zauważyłem.




[słowa: kondzio | muzyka: sacred system]

rasiści faszyści  




Czuje się niechciana... nienawidzą mnie, bo jestem biała. Kolor biały kojarzą z zaprzeczeniem ich wizji Świata. Nigdy tak nie miałam, gdziekolwiek się pojawiałam, zawsze byłam w towarzystwie białych - takich jak ja. Bycie białym nie wiązało się z odrzuceniem, marginalizacją czy nawet nienawiścią. Nikt nie dyskryminował mnie za to... Zaczęłam się więc zastanawiać: ,"dlaczego??!!" Czy to moralne, i czymże naprawdę jest moralność. Dla tych którzy mnie prześladują filarem moralności jest czystość, czystość wiążąca się z nietolerancją wobec białych. Biały równa się brudny, a brudnych nie są w stanie tolerować. Wiele razy pytałam ich: "dlaczego?" Odpowiedz zawsze brzmiała tak samo - bo my nie jesteśmy tacy jak ty, jesteśmy nieskazitelni, a ty nie! Na taką postawę reagowałam w sposób przekorny. Im bardziej byłam gnębiona, tym z większą siłą akcentowałam swoją biel. I w pewnym momencie zauważyłam, że jest nas tutaj więcej, więcej białych jak ja. Zwarliśmy szeregi, stanęłyśmy murem wobec nienawiści! Oto nadchodzi rewolucja, tu na zachodnich rubieżach, gdzie ringi umieszczone są wysoko! Wierzę, że zwyciężymy - my RĘCE POKRYTE MAGNEZJĄ!


[słowa: pandonator | muzyka: Macka B - Racist Dub]

dieta  





Tak. To było na samym końcu tej przygody z dietą. Zaczęło się od kogoś kto wspomniał, że to całkiem niezły pomysł. Że mogę dużo mniej jeść, ale muszę wypijać parę bronów dziennie. Ogólnie schudnę plus przyjemna fazka cały czas, więc chętnie na to przystałem. Ale co dobre szybko się kończy. Był jakiś krupnik, potem wycieczka na stację i jeszcze jakaś żołądkowa. Nie wiem jak znalazłem się na parkingu Tesco, ale ledwo stałem na nogach. Było mi zimno i myślałem tylko o tym, żeby walnąć gdzieś cielsko i usnąć. Wtedy zobaczyłem te wypasione kartony. Były duże, wyglądały na ciepłe i miękkie, więc glebnąłem na nie bez namysłu i odpadłem. Obudził mnie jakiś strażnik i kazał wypierdalać. Powlokłem się na przystanek. Wsiadłem do pierwszego lepszego autobusu, poczułem błogie ciepło i usnąłem. Na pętli kierowca wrzaskiem zmusił mnie do wyjścia. Od krawężnika do krawężnika sunąłem do domu. W nocy zgubiłem gdzieś klucze, więc wszedłem do domu przez okno na pierwszym piętrze, niczym złodziej. Pamiętam, że jak kładłem się spać to postanowiłem, że z dietą koniec.
Co było przedtem? Jakiś całodniowy after z ogniskiem, a na końcu partia szachów w samochodzie. Więc stoimy na parkingu przy parku Decjusza, z głośników jakiś przyjemny odchamiacz z RMF classic. Matjas styrał mnie w poprzedniej partii więc graliśmy rewanżyk. Barton spał z tyłu. To był chyba szósty bron tego dnia, przedostatni dzień diety. Pamiętam, że znowu ustawił dwa gońce koło siebie z lewej strony szachownicy i próbował wjechać mi hetmanem. Ale drugi raz nie dałem się na to nabrać. Wyczyściłem zajebiście drogę dla piona na końcu szachownicy i czaiłem się na mata, bo po roszadzie miał uwięzionego króla. Nagle otrząsneliśmy się słysząc stukanie w szybę. Patrzymy, a tu smerfetka z latarką w ręku zaprasza nas gestem do wyjścia. Matjas wyszedł, a do nas krzyknął, że ręce przed siebie i ani drgnąć. Więc siedzieliśmy, a on trzepał Matjasa: wszystko z kieszeni i tak dalej. Później był Barton, na końcu ja. Zostawił mnie sobie na deser skurwysyn. Myślał, że jak łysy z przodu, a z tyłu dready to na pewno coś mam przy sobie. A my uśmiechnięci, zluzowani, nie mieliśmy nic a nic, więc pozwalaliśmy sobie na cięte komentarze. Kazał Bartonowi ściągnąć buty, a Barton na to, czy on tak może, z jakiego powodu to przeszukanie, czy to rutynowa kontrola? A ten tylko syknął, że rutynowa. Ja byłem w samej koszulce i jakiś taki wykończony na tej diecie, a jesień z całym impetem już wkroczyła, więc trząsłem się cały z zimna. Matjas pozwolił sobie schować ręce do kieszeni, a ten mu na to, że ma je wyciągnąć, bo go rzuci na glebę. Sprawdzał ogólnie wszędzie, pod dywanikami i tak dalej, ale idiota w jedno miejsce nie zaglądnął. Mamy taki schowek w focusinie nad zapalniczką co go zbak-schowek nazywamy i jak tylko coś mamy to tam ląduje. Później wziął się za bagażnik. Kazał wyjąć plecak i spytał co w nim mamy. Więc my na to, że bet wspinaczkowy, bo wspinaczami jesteśmy. Zaczął wyciągać z niego rzeczy. Po spodenkach był taki ładny kubeczek black diamonda i smerf poświęcił mu znacznie więcej czasu, ale nie sądzę, że odgadł do czego mógł służyć. Potem wziął do ręki nową, żółtą ninję boreala i obserwując ją przez dłuższy czas zawiesił się mocno. To zdecydowanie przerosło biednego funkcjonariusza, więc wziął się za coś co sprawiało mu mniejszy wysiłek i kazał pokazać nam ręce. Potem było sprawdzanie telefonów, a na końcu powiedział, żebyśmy byli grzeczni. Imbecyl. Odjechali, a my wsiedliśmy do samochodu, doszedłem pionem do końca i zamatowałem Matjasa.
W tym samym czasie, przy innym lubianym przez nas parkingu na Focha kumple po fachu naszego funkcjonariusza rzucali Raftera na samochód skuwając mu ręce kajdankami. W ciągu całej akcji do uwolnienia jechał trzema różnymi radiowozami. Raz ręce zapinali mu z tyłu, raz z przodu. W celi miał jeszcze dwóch typów, których zgarnęli też za jakiegoś gisa z hakiem. Następnego dnia powiedział, że ogólnie byłoby spoko, gdyby miał szluga, gazetę i coś do picia. No i gdyby materaca o szóstej rano z pryczy nie ściągali. I jeszcze ta szama bez noża do rozsmarowania masła, chociaż i tak było twarde jak kamień. Prokuratura to dość ciekawe miejsce: wszędzie laski chodzące w tę i z powrotem, po schodach i w dół. Zapytał jakiegoś niebieskiego, czy pracują tam goście, a że z poczuciem humoru był to odpowiedział, że tylko transwestyci.
Tak, to był ten after, ale po jakiej imprezie? A, już pamiętam, to było dość chore. Robiliśmy jakąś zero siódemkę wyborowej na dwóch z Bartonem. Później pojawił się Mechaniczny, więc skończyliśmy flaszkę i planowaliśmy wycieczkę po nastepną. Jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, wiedziony niezwykłym instynktem zjawił się Matjas nie stroniący od wysokich voltaży. Więc kolejne zero siedem, a potem kolejna wycieczka i na stole w piwnicy pojawiło się jeszcze zero pół i skoszony przez Bartona zero drugi bączek. Po bączku jakoś tak nam wszystkim dobrze powchodziło, że nie startowaliśmy z połówką. Mech zasnął, a ostatnie banie przyjmował w półśnie, po paru sprzedanych plaszczakach. W końcu daliśmy mu spokój i wzięliśmy się za siebie. Matjas ma taki fajny, znaleziony na wakacjach nóż, który nie wiem dlaczego znalazł się na stole. No, ale na alko-kozaku postanowiłem sprawdzić ile bólu sprawi mi kontakt tego noża z moim palcem do pierwszej krwi. Położyłem rozcapirzoną dłoń na stole i przycisnąłem nóż do faka. W końcu bolało jak cholera, ale krew nie poleciała. Później spróbowali pozostali, ale też nic z tego. Barton po próbie z "naciskiem" okazał się sprytniejszy i wziął sprawę na "przypadek". Jest taka zabawa z podstawówki dla twardzieli, w której trzeba jak najszybciej wykonywać ruch nożem sprzed kciuka między kciuk a wskazujący, później powrót przed kciuka i między wskazujący i fakera, itd. No i Barton dziabnął sobie serdecznego i poleciała krew. No to nie mogliśmy pozostać gorsi. Na "przypadek" jakoś mnie nie kręciło, więc nacisnąłem mocno i w nagłym przypływie geniuszu przeciągnąłem nożem po palcu. Krew ładnie popłynęła i sposób na "cięcie" spodobał się reszcie. Po chwili powstało parę niezłych ran, z których sączyła się krew. Postanowiliśmy uczcić nasz popierdolony sprawdzian, więc odpieczętowaliśmy połówczana, nakapaliśmy sobie nawzajem krwią do kieliszków i walnęliśmy po bani. Później stagowaliśmy się krwią na ścianach i nasza uwaga skoncentrowała się na śpiącym Andreju. Skorzystaliśmy z tego, że był całkowicie nieprzytomny i wysmarowaliśmy połowę jego twarzy grubą warstwą krwi. Nazajutrz, gdy się obudził, spytał co stało się z jego twarzą, a my kazaliśmy mu przejrzeć się w lustrze. Spytał czy to jego krew, powiedzieliśmy, że nasza, więc stwierdził: "to dobrze". Na koniec podziękował, że mimo utraty przytomności uczestniczył w montażu, przemył twarz, walnął banię i poszedł na wykład.
Jeszcze w nocy, bez Andrzeja pojechaliśmy pod dom Czuba. W poniedziałki ma wolną chatę, więc postanowiliśmy obudzić go i się wbić, chociaż i tak wiedzieliśmy, że nic z tego. Ale podpadł nam ostatnio, to podbiliśmy pod jego chatę i zawisnęliśmy na dzwonku. Po chwili otworzyło się okno i ukazała nam się jakaś taka wykrzywiona i mroczna twarz Czuba. Przestraszyliśmy się nie na żarty. Matjas pyta go, czy możemy wejść? A on na to: "nie ma chuja, wypierdalać!". Matjas jakoś się tak obruszył i mówi do mnie: "K. pokaż mu...". Położyłem rękę na ścianie, przeciągnąłem nożem po palcu i usłyszałem zatrzaskujące się okno.
Co było wcześniej? Tego nie pamiętam. Wiem, że jadłem śniadanko z rana, jechaliśmy w skały, parę dróżek i pierwszy bronek. Później ostatni posiłek, lub nie i znowu brony. No i tak dzień w dzień. Wszystko byłoby świetnie, bo wspinałem się dużo i jakiś taki lżejszy byłem. Ale te brony coraz mocniej rozbudzały apetyt na wyższe woltaże i cały wspin brał w łeb. Więc apeluję o rozwagę w wyborze wspinaczkowej diety, bo jakiś podstępny, zawistny skurwysyn może wam źle doradzić. A może ja sam wymyśliłem tą dietę? Sam już nie wiem, ale spróbuję do formy wracać w inny sposób... Może więcej zieleniny? Przetestuję i szczegółowo opiszę.


[słowa: konda | muzyka: tom waits]





recenzja  



"Jak zrobić VI.6 mieszkając w Warszawie?", K.W.Stolarz, wyd.Uremis, 2006.

Autor tej pozycji zaczyna z grubej rury, pisząc - "nie sztuką jest poprowadzić VI.6 mieszkając na Śląsku czy w Krakowie...".
Stawia odważną tezę i jednoczesnie jasno określa grupę docelową, którą są zirytowani długim dojazdem w skały mieszkańcy stolicy, przekraczający pierwszy próg podatkowy.
Im dedykuje specyficzny, bardzo agresywny trening nieodwołalnie prowadzący prosto do koniecznego sukcesu.
Autor szczególnie eksponuje znaczenie treningu mentalnego, potrzebnego do przetrwania w dużym mieście oraz drobnych złośliowości, które muszą znosić warszawiacy od mieszkańców różnych prowincji.
Dieta polecana przez autora nawiązuje do najlepszych wzorców stołecznego wspinania i jest oparta na tuńczyku i bananie.
Na końcu poradnika znajduje się słowniczek, dzieki któremu każdy mieszkaniec stolicy będzie mógł pozrozumieć się z tubylcami i jasno wyznaczyć granice, których nie powinni oni przekraczać. Zamiast nieco prostackiego zwrotu "ja wiem lepiej" autor proponuje używać bardziej dyplomatycznych - "czytałem że..." lub "w całej Polsce oprócz....".
Wiele o specyfice warszawskiego wspinania mówią tytuły rozdziałów "Jak podjechać samochodem terenowym pod samą skałę?", "Cykl treningowy, a awans poziomy w wielkich korporacjach" czy "Mody i trendy we wspinaczce sportowej".
Autor omawia też taktykę wspinaczki za granicą w rozdziale "Tydzień na wescie za 5 tysięcy - tak to możliwe!".
Rozdział ten rozpoczyna tłumaczenie na szesnaście języków zwrotu otwierającego wszystkie serca mieszkańców stolic - "ja też jestem ze stolicy".
Nie jest tu akurat ważne że autor nie zrobił swojego VI.6, ważne jest że się zna i to akurat czuć.
Pozycja ta przebiła na rynku poradników takie wydawnicze hity jak "Tresura chomika syryjskiego dla średniozaawansowanych" czy "Jak żyć z zielonooką blondynką bez matury?" i jest ze wszechmiar godna polecenia mimo wysokiej ceny.
Wkrótce tłumaczenie na język polski.


[słowa: andi | muzyka: niemen - sen o wawie]





trzygłos  




Popuść kurwo, no popuść! Daj luz psito! O właśnie tak, tak lepiej. Czy ta kobieta zawsze musi zaspać w najważniejszym momencie? Szybka wpinka i trzeba napierdalać dalej. A teraz najtrudniejsza sekwencja... Czuję się dobrze, jestem w formie. Powinna puścić... Musi puścić! Nie po to napierdalałem przez całą zimę w Norze, nie po to brałem tony odżywek, nie po to zrzucałem masę, żeby teraz jakieś pierdolone 8a mogło mnie powstrzymać. Pach, pach, pach. Zajebiście! A może bym tak usłyszał jakiś doping? Ale gdzie tam, Zoi jest tak bardzo skoncentrowana na sobie i skomplikowanej obsłudze gri gri, że krzyknięcie od czasu do czasu: dajesz Kochanie, dajesz, świetnie ci idzie! to zdecydowanie ponad jej siły. Ale czego ja wymagam od kobiety. Chyba zaraz sam się zacznę dopingować, kurwa mać. Od razu wiedziałem, że tak będzie, zawsze tak jest, najpierw suszy mi głowę: Kochanie chcę z Tobą pojechać na westa, powspinamy się w Prowansji, będzie super. A potem same, kurwa, kłopoty, fochy, głupoty. Sam nie wiem, jak ja to wszystko wytrzymuję? To chyba już z przyzwyczajenia. Zresztą Zoi - jak to kobieta - ma dobry instynkt samozachowawczy, zawsze wie kiedy zrobić loda, kiedy być słodką. No a do tego - cóż trzeba być szczerym - ma niewątpliwie najlepsze cycki i tyłek w Norze, szkoda by było ją komuś oddać w komis. No więc, pozostaje już tylko liczyć, że kiedyś mi się znudzi, że w końcu będę miał dość dupcenia jej od tyłu, od przodu, w fotelu, na stole, przed lustrem, w kiblu. Trochę szkoda by mi jej było - jest taka wrażliwa i taka zakochana...

Czemu tak szarpie tę linę? Przecież miał mówić: "wpinka", ale oczywiście zapomniał. Zawsze o wszystkim zapomina, zwłaszcza kiedy gdzieś w pobliżu jest Kasjus. Napina się do granic możliwości. Jeszcze trochę i pęknie. Mam nadzieję, że jednak zrobi tę drogę. Wtedy będzie Dzień Dobroci dla Zoi. Będzie uśmiechnięty, zrelaksowany, szczęśliwy jak dziecko. Będzie chodził napuszony i dumny. Łaskawie będzie udzielał porad Kasjusowi i innym. Jak należy się ustawić na tej "dość łatwej" drodze, że trzeba robić ją "technicznie", a wtedy to pewnie "nawet 8a nie będzie miała". Byle tylko nie spadł, gdyż wtedy czeka mnie wieczorna sesja psychoterapeutyczna. Cały wieczór trzeba go będzie pocieszać, kurować jego poszarpane ego za pomocą wyciągów ze spermy. Ale go telepie. Pewnie powinnam coś krzyknąć, zawsze domaga się żebym go dopingowała. Ale, szczerze mówiąc, nie chce mi się. Coraz mniej mi się w ogóle chce. Znudziło mi się nadskakiwanie. Facet to prosta w obsłudze maszyna - ma tylko jeden guzik - swojego chuja. Wystarczy nacisnąć i wydać polecenie. Ale z czasem nieustanne naciskanie może się znudzić. To już chyba jedynie kwestia przyzwyczajenia i braku alternatywy. Może powinnam zostać lesbijką. Ale z drugiej strony po co sobie komplikować życie. Hmmm, czuję mrowienie w karku. Mam wrażenie, że ktoś mi się przygląda. To zapewne Kasjus znowu obmacuje mnie wzrokiem. Czuję jak jego wzrok ześlizguje się po moich plecach. Coraz niżej i niżej. Robi to coraz bezczelniej. Jest już chyba nieźle zdesperowany. Lubię to. Lubię jak facet wpija się oczami w moje ciało. Zazwyczaj jest to o wiele lepsze od tego co następuje później. Kiedy wirtualne pieszczoty przechodzą w te o wiele bardziej realne, wtedy łatwo o rozczarowanie. Ale na razie jest fajnie. Zresztą szczerze mówiąc Kasjus wydaje się dość interesujący, no może jest odrobinę za niski, ale ponoć w parterze różnice wzrostu się wyrównują...

Ale go trzęsie. Jak galaretę. Facet powinien znać swoje możliwości i swoje granice. Ale w przypadku Allego zdecydowanie doszło do rozszczepienia pomiędzy wyobrażeniem, a rzeczywistością. Wspinaczem trzeba się urodzić - nie wystarczy jedynie nakupić sobie markowych ciuchów, naczytać kolorowych magów wspinaczkowych i nażreć HMB. Patrzenie na niego sprawia mi wręcz fizyczną przykrość. Jego wspinanie jest takie nieestetyczne. No ale przecież nie przyszedłem tu oglądać jego włochatych łydek. O wiele estetyczniej prezentuje się Zoi. Szczególnie w tych przykrótkich spodenkach i topie Prany. Mniam, mniam. Śmiesznie to zabrzmi, ale w sumie miło by było, gdyby Alli poprowadził tego parcha. Wtedy wieczorem najebałby się z radości, a z jego słabą głową szybciutko nastąpiłby zgon, total zgon, a wtedy kto wie, można by przypuścić frontalny atak na Zoi. Ostatnio totalnie mi odpierdoliło na jej punkcie. Udaje, że mnie nie dostrzega, ale obydwoje świetnie wiemy o co toczy się tu gra. Udaje, że mnie nie widzi, ale zawsze ustawia się tak, aby jej apetyczny tyłeczek znajdował się w centrum mojego pola widzenia. Wydaje się raczej twierdzą łatwą do zdobycia, twierdzą wręcz stojącą otworem. Sądzę, że dziś wieczór uda nam się dokonać kilku roszad...

Alli sprężył się, napiął i zabaniował do kluczowej krawądki. No ale cóż, trzeba uczciwie przyznać, że zabrakło mu z pół metra. Zwalił się w dół niczym worek kartofli.
- Kurwa! - wrzasnął Alli.
- Kurwa. - jęknęła Zoi.
- Kurwa! - syknął Kasjus.



[słowa: kasjus | muzyka: hooverphonic]





demirg  



Jestem w raju. Południe Francji - raj wspinaczkowy. Wspinanie od rana do wieczora na wygrzanym w słońcu wapieniu. Nie ma nic lepszego w świecie. To świat najlepszy z możliwych.

Wiszę wysoko nad ziemią. Ponad skalistym kanionem. W dole srebrna wstęga rzeki. Wokół bezkresne królestwo kamienia. Dotarłem tutaj sam. Zupełnie sam. Bez żadnego partnera. Bez żadnej asekuracji. Jednak nie boję się, gdyż wiem, że nic nie może mi się stać. Wiem na co mnie stać.

Przede mną okap. Gigantyczna płaszczyzna dachu przysłania niebo. Wiszę na restowych chwytach i obserwuję linię drogi. Przecina sam środek dachu. Każdy chwyt niczym drogowskaz wyznacza kierunek ruchu. Każda krawądka, każdy podchwyt, narzuca sekwencję, wymusza ułożenie ciała. Niczym w partii szachów - każde posunięcie, prowadzi do następnego. Teraz muszę stworzyć w wyobraźni algorytm drogi. Przewidzieć każdy możliwy ruch, każdą możliwą konfigurację, wraz ze wszystkimi możliwymi wariantami. Jeśli się pomylę - szach i mat.

Okap - odwrócony świat. Lustrzane odbicie rzeczywistości. Wszystko jest tu na odwrót. Chwyty, które normalnie są duże, stają się małymi. Grawitacja oszalała. Tak wielkiego daszyska jeszcze nie widziałem. Musi mierzyć chyba z kilkadziesiąt długości mojego ciała. Jest piękne, idealne. Budzące równocześnie grozę i podziw.

Ruszam. Muszę poruszać się szybko - zwłoka doprowadzi do zmęczenia, zmęczenie do odpadnięcia. Muszę pozostawać maksymalnie skoncentrowanym. Precyzyjna praca nóg. Szybkie, zdecydowane przechwyty. Tak bardzo skupiam się na sekwencji, że nawet nie mam czasu się bać. Jednak strach pozostaje cały czas obecny w moim umyśle. W jego najmroczniejszym zakamarku. Siedzi tam przyczajony i czeka na okazję, aby się na mnie rzucić.

W końcu docieram do krawędzi okapu. Wychodzę na słońce. Przestrzeń ucieka we wszystkich kierunkach. To tak jakbym ponownie się narodził. Przez chwilę nic nie widzę. Powoli oczy przyzwyczajają się do wszechobecnego blasku. Śmieję się. Płaczę ze szczęścia. Przytulam do pomarańczowych płyt wapienia. Czuję, że żyję. Pełnią życia.

Nagle jakiś cień przysłonił słońce. Niczym meteor, niczym radioaktywna chmura odebrał mi światło życia. Zwróciłem wzrok w kierunku nieba i ujrzałem Oko Boga wpatrzone we mnie. Oko okrutne, bezlitosne, przepełnione nienawiścią. Zrozumiałem, nic nie rozumiejąc, że oto zbliża się mój koniec. Koniec równie okrutny, jak oblicze Demiurga, wpatrzone we mnie. I oto Palec Boży pomknął w mym kierunku, niczym grom, niczym błyskawica i rozgniótł mnie na puch marny. Rozsmarował na pomarańczowym wapieniu. Zapadła ciemność.

- Nienawidzę tych jebanych pająków - powiedział Staszek, wycierając z obrzydzeniem palec o spodenki wspinaczkowe.



[słowa: staszek | muzyka: dead can dance]

montownia  



Szarość niszczejących budynków zlewająca się z szarością wieczornego nieba. Smród kozich odchodów. Zapomniane rolnicze narzędzia pokryte rdzą oparte o gruzy zamieszkałych niegdyś domostw. Blask księżyca odbity przez talerz anteny satelitarnej oświetla napis: BAR. Stamtąd dochodzi światło. Słabo przedziera się przez szpary w niewielkich drewnianych oknach. Drzwi są zamknięte. Słychać przeraźliwy wrzask. "Kościół! Montaż!" - słowa wykrzykiwane w dialekcie nieznanym tamtejszej krainie. Głosy dziwnie zniekształcone, nie przez echo, ani przestrzeń... to ci ludzie. Cztery przygarbione postaci o różnorodnym zaroście i długich umięśnionych ramionach tułające się chwiejnym krokiem między ścianami wybranego pomieszczenia. Wybranego w jakim celu? Jego wygląd przywołuje na myśl niejasne pogańskie obrządki. Ruchliwe, nieregularne światło rzucane przez kilka świeczek, tańczące po belkach stropu. Kilka dużych, łóżkowych materacy złączonych w gigantyczną kanapę zdolną pomieścić szóstkę mężczyzn w pozycji siedzącej. Pod przeciwległą ścianą długi stół i dwie ławy. Wszędzie bród i nieporządek. Podłoga przykryta grubą warstwą kurzu, wielkie plamy na materacach, na stole okruchy chleba i kapiący tłuszcz z przewróconych puszek.
"Chodźmy do Kościoła!!" - bełkotliwie wykrzykuje jeden z mężczyzn. "Kościół!!" - wtóruje drugi, z pirackim wąsikiem. Co ciągnie ich w to miejsce? Co planują robić wśród walących się ścian dawnego kościoła? To miejsce uświęcone niegdyś spotkaniami mieszkańców wioski i pouczającymi kazaniami starego księdza ma stać się ich kolejnym przystankiem? Przystanek zakłada cel. Oni nie mają celu.
Poskręcane ciało jednego z nich wyciągnięte na gruzach dawnego ołtarza. Trzy pozostałe ciała unoszone w nieregularnych podskokach wydające z siebie niewyraźne, przeraźliwe wrzaski. "Kościół!! Montaż!!" - to dziwne słowa wypowiadane z pewnością siebie i naciskiem, jakby miały zakląć całą wioskę - opuszczoną. Jakby adresatem tej magii miały być zniszczone budynki i dusze ludzi zamieszkujących niegdyś to miejsce. Na szczęście ta przerażająca wizja nie dochodzi do skutku.
Cztery ciała w nienaturalnych pozycjach oddalają się jedynie o kilkadziesiąt metrów od ostatniego przystanku. Nie potrafią zaplanować drogi do celu, błąkają się w projekcjach własnych umysłów. "Montovnia" - tak nazywają miejsce od którego się oddalili. To słowo często wypowiadane na głos przywodzi im na myśl coś pierwotnego, pradawną macicę z której narodziło się wszystko, także oni sami. Czują się bezpiecznie, tam nic im nie grozi. Poza Montovnią doświadczają podniecającego strachu, ale z dala od Niej nie są wstanie wytrzymać długo. Podczas podróży ścieżką jeden z nich upada i zostaje przywalony głazem wielkości połowy jego ciała. Leży twarzą na kamieniu, z ust cieknie mu ślina. Słychać rzężenie, które jest wołaniem o pomoc. Pozostała trójka natychmiast podbiega do poszkodowanego, szybko zrzuca z niego fragment skały i brutalnie stawia go na nogi. "Nic ci nie jest!?" - wrzeszczą do jego ucha. Czują z sobą więź, troszczą się o siebie - mają ludzkie uczucia. Idą dalej. Tym razem znika inny. Słyszą wrzask. W gęstym mroku zajmuje im chwilę odnalezienie jego źródła. Największy z nich siedzi ze zwieszoną głową. Kupa żelastwa oplata obie jego nogi, , próbuje się oswobodzić, ale nie daje rady. Dwóch przytrzymuje go za ręce, trzeci pozbywa się natrętnego ciała obcego nie zważając na pomruki bólu. "Do Montovni!" - decydują. Droga nie jest łatwa, długo przedzierają się przez gęste zarośla, gdy wreszcie jeden z nich zauważa nikłe światło - "Toż to nasza Montovnia" woła ze szczerą, niepohamowaną radością. Są nareszcie w bezpiecznym miejscu, nie planują następnej wycieczki, zbyt dobrze wiedzą, że z kolejnej mogą nie wyjść cało.
Ich język staje się bardziej skomplikowany, coraz lepiej oddaje ich odczucia i zamiary. Postawowym pojęciem jest pierwotna Montovnia tkwiąca gdzieś na dnie ich umysłu. Co robią oni? Montują. To co zmontują zostaje zdemontovane. To co robią nazywają demontagem. A sami zwą się de montagerami tworząc
DE MONTAGERS SQUAD


PROLOG

- Ale ty ładnie wyglądasz - wypalił z szerokim uśmiechem na ustach. Zdziwiłem się. Nie spodziewałem się takich słów z jego ust. Mówił szczerze, to było widać. W takim razie coś zaczynało się dziać. Niespotykana wcześniej wylewność u Czubka była oznaką zmieniającego się stanu świadomości. Wyruszyliśmy. Naszym najbliższym otoczeniem na kilka godzin stała się bajeczna ścieżka pokonująca tysiąc metrów różnicy terenu. Zobaczyliśmy ogromne skalne wieże przywodzące na myśl zamek Sarumana.
- Czub, zanuć ten kawałek z Władcy Pierścieni. - zaproponowałem. Zaczął.

Zapomniałem o przeszłości. Nie myślałem o przyszłości. Stałem się wędrowcem. Ja i trzech moich towarzyszy. Ścieżka - mój przyjaciel i nieodłączny element mojego jestestwa. Jej byt jest przyczyną mojego bytu jako podróżnika. Nie możemy już istnieć oddzielnie. Idę powoli ciesząc się każdym krokiem. Odnalazłem swoje przeznaczenie. Niosę dziesięć kilogramów niezbędnego płynu, połowę z niego stanowi wino, drugą połowę woda. Mam świadomość wagi wykonywanego przeze mnie zadania. Plecak nie ciąży mi wcale. Pierwszy przystanek w wędrówce wypada niespodziewanie. Bejb upada. Obraca się z mało czytelnym grymasem na twarzy - ani to uśmiech, ani przerażenie. Jego ciało targane niejasnymi konwulsjami. W końcu wydaje z siebie dźwięk - coraz głośniejsze syczenie przemienione w niekontrolowany rechot. Jest zaraźliwy.
Zarażeni nie możemy ustać długo, padamy dając upust niespodziewanemu uczuciu radości. Tarzamy się po kamieniach o ostrych krawędziach nie czując bólu. Doświadczam jedynie przyjemnego ciepła w całym ciele i gorąca w miejscach w których kamienie zatapiają się w ciało. Nie wiem ile to trwa, może godzinę, może dziesięć minut? Następnie doświadczam ciszy. Takiej głośnej ciszy, słyszalnej. Bejb z tępym uporem wpatruje się w swoje ciało. Idę za jego przykładem. Moja ręka przybiera najróżniejsze odcienie koloru fioletowego, żyły są brudnozielone. Brzuch wciągnięty, żołądek skurczony. Gęste włosy na nogach żyją swoim życiem, z uporem rosną, falują, starają się przebić skórę i wtargnąć w głąb mojego ciała. Gdybym mógł pozbyć się tego wszystkiego. Bez wachania zostawiłbym tę kupę gnijącego ciała na pokarm dla sępów i dalej poszybował już sam, kilkanaście centymetrów ponad moją ścieżką. Czub patrzy na mnie z wysiłkiem, jakby czytając w moich myślach. "Marna cielesność" - mówi z naciskiem, potwierdzając moje przypuszczenie.
Wędrujemy. Wędrujemy, jakbyśmy robili to od zawsze. Nie pamiętam, czy robiłem kiedyś coś innego. Nie wyobrażam sobie, bym mógł robić coś innego. Chciałbym umiejscawiać wydarzenia w czasie. "To stało się po dwóch godzinach wędrówki, to kilkadziesiąt minut potem." - ale nie potrafię. Czas zaczął żyć własnym życiem. A może to my żyjemy swoim, nie licząc się z nim? Nie, żyjemy równolegle, nie wchodząc sobie w drogę, tak jest lepiej.
Mijamy Otin - opuszczoną wioskę. Rok wcześniej przeżyliśmy tam gradobicie, a później nago tańczyliśmy w deszczu. Ale to już przeszłość, nie zatrzymujemy się tam nawet na chwilę. Mamy inny cel, nazywa się Letosa.

Wędrówka jest rzemiosłem, wymaga umiejętności, ale także instynktu. Trafiamy na rozstaj. Pierwszy wybór, pierwsza wspólna decyzja. Patrzę na drogę uciekającą w lewo, jest tej samej szerokości, co ta, którą podążaliśmy do tej pory. Zatapiam się w swoich wyobrażeniach. Wielki, dobrze zbudowany koń z dorodną grzywą stąpając mocno wzbija w powietrze chmury kurzu. Ciągnie za sobą niewielki, prosty wóz wypełniony sianem. Na wozie siedzi mężczyzna ubrany w podarte łachmany, z szerokim, słomianym kapeluszem nałożonym na głowę. Lejce spoczywają mu na kolanach. Koń doskonale zna drogę, wracają do domu, do Letosy. "Idziemy w dół!" - głos Czubka wyrywa mnie z zamyślenia. Obracam się z przerażeniem. W dół? W głąb kanionu? I gdzie tam do cholery wioska? Stroma, skalna ścieżka prowadzi w dół, w nieznane. Dziwna roślinność zmienia kolory, obrasta skały. Wyschnięte koryta strumyków informują o kończącym się życiu tej krainy. Ściemnia się. Skały rosną tworząc gigantyczne ściany naszej pułapki. "Tu wioski nie będzie" - ktoś odzywa się trzeźwo. Rozpoczynamy niebezpieczną ucieczkę ze skalnego więzienia. Wspinamy się na mur, kłująca roślinność tworzy rodzaj drutu kolczastego utrudniającego poruszanie się. "Matjas..." - mówię cicho przyglądając się jego twarzy. Ma niezwykle ruchliwe oczy pochłaniające każdą cząsteczkę materii znajdującą się w jego otoczeniu. Ten wzrok jest nerwowy, wyraża graniczące z niewiarą zdziwienie. "Matjas, ale że wszystko ok?" - pytam całkiem poważnie. Odpowiada mi przytakującym kiwnięciem głowy. "Kciuczki do góry?" - upewnia się zatroskany Bejb, unosząc rękę i wyciągając kciuk do góry. Matjas z demonicznym uśmiechem na twarzy odwzajemnia ten gest. Przedzieramy się przez niebezpieczny las. Kierujemy się orientacją zlepioną z resztek trzeźwego myślenia. O dziwo jest skuteczna. Tańczymy, skaczemy, krzyczymy - to radość ze spotkania z naszym starym przyjacielem. Wylądowaliśmy na rozstaju. To czas naszej drugiej, wspólnej decyzji. Jest już całkiem ciemno. Pojawiają się wątpliwości. Bejb nieumiejętnie próbuje stworzyć w naszych głowach obraz bezpiecznego, przytulnego miejsca, do którego z pewnością chcemy trafić. To Otin do którego prowadzi znajoma ścieżka. Jest tam Bar, który może zamienić się w nasze schronienie na najbliższą noc. Proponuje by zawrócić. Ja protestuję gwałtownie. Chcę przygód, chcę czegoś nowego, chcę odkrywać, chcę wędrować. Towarzysze ulegają mojej retoryce. Wędrujemy. Wędrujemy niezwykle szybko. Wszyscy chcemy już być w domu, rozporządzić się. "Rozporządzić się" - powtarzamy na głos, wiedząc, że to dokładnie oddaje nasze pragnienie. Wędrujemy. Cały czas towarzyszy nam regularny stukot japoneczek Czuba o podłoże. "Ta podróż…ma historyczne zaleciałości" - mówię przekonany o prawdzie zawartej w tych słowach, nie wiedząc dokładnie co oznaczają. Przyjaciele zgadzają się ze mną. Trafiamy na drugi rozstaj. Brak znaków. Brak intuicji. Brak jakichkolwiek informacji. Jetseśmy pokonani. Wyjście pozostaje jedno - powrót do Otinu. Wracamy szybko mając na względzie przemożną chęć rozporządzenia się. Mijamy pierwszy rozstaj szybko skręcając w prawo na drogę do celu. Matjas nie podąża za nami. Stoi na rozstaju widocznie skonsternowany. Przyglądamy mu się z zainteresowaniem. Jego wzrok jest rozbiegany. Unosi powoli rękę wskazując na scieżkę prowadząca w głąb kanionu - więzienia. "Chłopaki... tam są jakieś znaki..." - mówi niepewnie. "Matjas, dejżesz spokój" - odpowiadam kręcąc z niedowierzaniem głową.

Szarość niszczejących budynków zlewająca się z szarością nieba oświetlonego światłem księżyca. Nareszcie na miejscu. Wchodzimy do Baru, szczęśliwi. Układamy materace w gigantyczną kanapę. Nie czujemy głodu, tylko nieprzyjemną pustkę w naszych skurczonych żołądkach. To była naprawdę długa wędrówka. Zabieramy się za wieczerzę zostawiając wszędzie nieporządek. Wino ciągniemy na hejnał z niewielkiego kubka o toksycznym kolorze.

Bejb siada w samotności przy ławie i wyciąga nóż. Panoramix uśmiecha się do niego zalotnie, więc grzecznie odwzajemnia nieśmiały uśmiech. Tnie szczerzącego zęby maga z wyraźnym zacięciem. Jest zadowolony z efektu. Podchodzi do nas dumnie wypinając pierś. Częstuje nas posiłkiem, który spożywamy bezpośrednio z noża.
Czas mija. Demontujemy wszystko co nadaje się do demontażu. Pęka wino, pękają resztki czekolady. Znika wizerunek Panoramixa. "Czy oprócz demontażu jest tu jeszcze coś do zdemontowania?!" - bełkotliwie pyta Czub. Montovnia jest naszym domem. Tu oddajemy się montażowi. "Kwaśno! Tu jest Kwaśno!!" - informuje Bejb. Zgadzamy się z nim. Czas mija.

Ocknąłem się siedząc przy ławie. Moi towarzysze ułożyli się wygodnie na kanapie powoli zapadając w sen. Przede mną leżała zmięta bletka wypchana tytoniem - mój nieudany pecik. Wszystko to było mi nie w smak. Chciałem jeszcze porozmawiać z przyjaciółmi, pośmiać się z nimi. W wypełnionej ciszą Montovni rozległ się wrzask: "Chcę kontaktu! Kontakt! No kontakto!". Usilne próby porozumienia się spełzły na niczym. Poczułem się przegrany, więc wrzaskiem dałem upust swojej rozpaczy: "SKISŁO! SKISŁO! NO KONTAKTO!"

Następnego dnia powiem, że z całych sił starałem się nawiązać kontakt z resztą Montagersów...




[słowa: kunda de montager | muzyka: fsol]





łyk absolutu  





[jpg: lessir | wiecej na: http://www.gajewski-foto.com/]

rock wars  



Dawno dawno temu, w odległej galaktyce, czyli co by było gdyby wspinacze wchłonięci zostali przez Star Wars

Ciekawe kto byłby kim...

Darth Vader - Bogdan Rokosz - mroczniejszy niż Mamutowa
Królowa Amidala - Kinga Ociepka - głowna kobieta w galaktyce
Senator Palpatine - Staszek Tylek - główny zdrajca Republiki
C-3PO - Stefan - za sztywne obycie i formalizm
R2-D2 - Radi - mały krępy i działa w każdych warunkach
Jabba Hutt - Rotten - za objętość
Han Solo - Oczko - najpiękniejszy w galaktyce
Chewbacca - Beśko - mądrzejszy od Hana
E.T. - Buffet - za brak udziału w filmie
Przybrani rodzice Luke'a - Paco i Monika - dojrzałe podejście do świata
Watto - Kucyk - robi interesy ze wszystkimi i na wszystkim
Shmi Skywalker - Xenia - opiekunka dzieciąt
Battle droid - Marta - małe i cholernie silne
Droideka (Destroyer droid) - Hobbit - małe, cholernie silne i niszczy wszystko
Jar Jar Binks - Gaduła - stale pieprzy bez sensu
Mały Anakin - Piotruś Schab - wielka nadzieja
Obi Wan Kenobi - Szymon - Mądrość, Spokój, Opanowanie + Przelewanie ambicji na innych
Qui-Gon Jinn - Szalony - wielki, ale skończył kiepsko
Ewokis - Forteczanie - pluszowe Miękkie podejście i Pocieszność
Darth Maul - Klem - wielki straszny i nieprzyjemny
Imperator - Egon - najbardziej zgrzybiały w galaktyce
Bobba Fett - Miro - wolny strzelec galaktyki


Naboo - Korona - podwodny świat
Mos Ospa Gradn Arena - Renisport - Ściąga wszystkich
Endor - Forteca - ojczyzna śmiesznych pluszaków

Sokół Millennium - Panda Cuba - niezniszczalna i wszędobylska
Gwiezdny Niszczyciel - Skoda Paca - ponuro przemieszcza się po galaktyce
Gwiazda Śmierci - Alfa Adasia - sieje grozę na drogach
Podracer Anakina - Mercedes Szymona - zawsze coś się zepsuje


Nasi konsultanci merytoryczni wskazali na pewną niekonsekwencję powyższego zestawienia. A mianowicie: Senator Palpatine [Staszek] i Imperator [Egon] to w Gwiezdnej Epopei jedna i ta sama osoba. Jednak redakcja Wdh pragnie podkreślić, że nie mamy tutaj do czynienia z błędem merytorycznym, a jedynie ze stwierdzeniem prostego faktu. Otóż Egon i Staszek to jedna osoba. Rozpracowanie tego faktu zajęło nam trochę czasu, jednak obecnie jesteśmy pewni, że Staszek-Egon to swoisty Dr Jekyll i Mr Hyde Korony. Zwróćcie uwagę na prosty fakt, że Staszek nigdy nie pojawia się na Koronie w tym samym momencie co Egon... Tylko co na to Magda i Karolina-Ewelina?

[słowa: pchelos | muzyka: soundtrack do star wars]





22 Qs 2 ???  




Wywiad ukaże się, jak znajdziemy kogoś z ciekawą osobowością... Może w kwietniu, a może nigdy...

train or die  




Był rok 2001 Chris Sharma zrobił pierwsze 9a+ Realization, w Polskich sklepach zaczęły pojawiać się dobre Aminokwasy, a osiemnastoletni wspinacz uczył się najbardziej masochistycznego stylu trenowania, chcąc osiągnąć absolut. To ja byłem tym nastolatkiem, który trenował przez osiem lat i brał na siebie ciężar morderczego treningu by po kilku latach osiągnąć bułę tytaniczną. Będąc tak zdeterminowany, żeby osiągnąć doskonałość, podjąłem decyzję, która miała w ogromnym stopniu wpłynąć na następne lata mojego życia. Zdecydowałem się na treningi z "Bicepsem", najsilniejszym z silnych, jedynemu Polakowi z 9a na koncie . Biceps był człowiekiem który został wyklęty przez środowisko z powodu zbyt radykalnego podejścia do treningu.

To wszystko zaczęło się jednego dnia, gdy postanowiłem wybrać się na jego panel, gdzie trenowali wszyscy tak zwani "bularze", czyli wspinacze naznaczeni piętnem jego podejścia do treningu . To nie był zwykły rodzinny panel, gdzie są sekcje dla dzieci i miejsca dla karmiących matek. Panele i ściany budynku były pomalowane sprayem na czarno, a wszystkie chwyty i cały stuff do treningu były pomalowane na czerwono, co miało przypominać średniowieczne sale tortur. Na ścianie przy jednym z biurek wisiała ogromna tablica z napisem "Train or DIE", jak się potem miało okazać ta tablica stała się moim koszmarem sennym.

Wszedłem i zapytałem, czy mogę rozmawiać z Bicepsem. To był mój pierwszy błąd. Nie był on typowym właścicielem panelu. Nie obchodził go cały ten biznes, ani też nie troszczył się o uczucia innych. Tak naprawdę nie obchodziło go nic, oprócz treningów. I nie mam tutaj na myśli treningów w zrozumieniu przeciętnego śmiertelnika. Taki trening miał całkowicie inne znaczenie. Jego motto brzmiało "Trenuj ponad ból... śmierć będzie Twoim jedynym wybawieniem."

Jeden z "Bularzy" wskazał na miejsce, w którym ktoś korzystał ze sprzętu i powiedział, "Biceps jest tam, ale na Twoim miejscu nie przeszkadzałbym mu!" Cóż ja to nie ty, pomyślałem sobie w duchu. W końcu byłem przyszłym mistrzem, który niedawno przeszedł swoje pierwsze VI.6 i wyobrażałem sobie, że będzie szczęśliwy, werbując do swojego teamu tak dobrego wspiancza. Nasze spotkanie miał mniej więcej następujący przebieg: "Cześć, chciałbym zapytać..."

Nie zdołałem nawet dokończyć zdania, gdy ten kolos zmienił się w coś potwornego. Żałowałem, że nie wziąłem ze sobą krucyfiksu lub osikowego kołka, żeby przebić mu serce, bo to mógł być jedyny sposób, żeby zapobiec temu, co musiało się za chwilę zdarzyć. Zeskoczył z bachara na którym właśnie ładował i rzucił pod moje nogi całe to żelazo z którym ćwiczył, zaczął wrzeszczeć histerycznie, "Zabiję Cię, jak zaraz nie znikniesz. Skopię Ci tyłek. Wypierdalaj stąd i nigdy nie zbliżaj się do mnie, gdy ćwiczę!"

W tym momencie zrozumiałem, że chyba nie byłem mile widziany w tym miejscu i doszło do mnie, że chyba powinienem zacząć się bać. Więc wyszedłem. Mój entuzjazm, żeby osiągnąć doskonałą bułę, znacznie przewyższał moje pragnienie pozostania przy życiu, więc później tego samego wieczoru pojechałem tam z powrotem, żeby dać się jeszcze raz poddać takiemu maltretowaniu. Tym razem czaiłem się i zaglądałem przez okno, gdy poczułem, jak ktoś stuka mnie w ramię. Gdy się odwróciłem, stanąłem oko w oko z moim najgorszym koszmarem. Zauważyłem mięśnie naramienne, które wyglądały jak katapulty i bicepsy, które przypominały wielkie grejpfruty. To był on...

Gdy tak stałem czekając, jak mnie wgniecie w ziemię, spojrzał mi prosto w oczy i powiedział: "Czego chcesz? I szybko, bo muszę zdążyć na następny posiłek." Odpowiedziałem, "Chcę zostać mistrzem, tak jak Ty. Chcę 9a i może wiecej. Pomyślałem, że może zechciałbyś potrenować mnie, żeby zrealizować ten cel." Steve odpowiedział, "Aha, chcesz zostać najlepszym? Dlaczego uważasz, że masz cechy, które są konieczne, żeby być najlepszym?" Zanim byłem w stanie odpowiedzieć, ciągnął dalej. "Dobra, ważniaku, Panie Mistrzu, spotykamy się tutaj jutro o piątej rano i zobaczymy, czy masz jaja, żeby ćwiczyć jak mistrz. Nie spóźnij się, Panie Mistrzu... Nie spóźnij się."

Następnego dnia byłem jak dzieciak, który idzie do cukierni. Byłem tak podniecony tym, że będę mógł trenować ze sławnym BICEPSEM. To była moja szansa. Popędziłem do siłowni myśląc, że będzie tam na mnie czekał, żeby wyjaśnić mi zasady swojego treningu. Ale zamiast na mnie czekać, był zajęty intensywnym treningiem. Z czoła spływały mu strugi potu, a w oczach miał to hipnotyczne, prawie przerażające spojrzenie.

Gdy skończył serię, upuścił pas z ciężarami i powoli zwrócił się do mnie. "Jest pięć po piątej - spóźniłeś się. Wypierdalaj z mojej pakerni i nie marnuj mojego czasu", powiedział. "Wypierdalaj stąd, bądź tutaj jutro dokładnie o piątej, to dam Ci jeszcze jedną szanse." Następnego dnia byłem tam dokładnie o piątej rano. Był tylko jeden problem. Ani śladu Bicepsa. Siedziałem na krawężniku i czekałem. Była szósta, potem siódma i w końcu ósma.

Steve w końcu pojawił się, żeby otworzyć panel o godzinie 12:00. Gdy wyszedł z samochodu powiedziałem "Do diabła, gdzie do cholery byłeś?" Może niedokładnie tak to wyraziłem, może brzmiało to bardziej jak "Przepraszam, że przyszedłem siedem godzin za wcześnie na trening. Czy teraz możemy poćwiczyć?" On po prostu otworzył drzwi i wymamrotał coś o tym, że dzisiaj jest jego dzień odpoczynku i że możemy rozpocząć treningi jutro punktualnie o piątej rano, jeśli mam jaja, żeby przyjść o tej porze.

Znowu czułem rozczarowanie. Tej nocy niespecjalnie spałem, ponieważ bardzo chciałem pokazać mu, że byłem twardy i nie do zdarcia. Następnego ranka byłem tam o 4:45 i Biceps pojawił się niewiele później. Zapytał mnie, czy uważałem, że ciężko trenuję. Zachichotałem i pewnym tonem odpowiedziałem "Trenuję najciężej ze wszystkich!" Zaśmiał się i powiedział, "Dobra, Panie Mistrzu, to zaczynamy".

Zaczął od wymyślenia kilku przystawek, ułożył pod Kampusem i bacharem worki z balastem.. Opasał całe to miejsce grubą liną. Potem nazwałem tę ograniczoną przestrzeń "Piekłem na ziemi". Tam rozgrywała się cała akcja. Kazał mi wierzyć, że byliśmy gladiatorami, którzy szli na bitwę. Miejsce za linami było polem bitwy i można było zostać prawdziwym wojownikiem pod warunkiem, że zniosło się ból i przetrwało bitwę.

W mojej drodze do zwycięstwa kilkakrotnie podróżowałem do porcelanowego tronu. Innymi słowy wyrzygałem chyba wszystkie wnętrzności. Musiałem zrobić serię ćwiczeń bez odpoczynku, aż byłem zmuszony zrobić sobie przystanek przy otworze w klopie. Zamiast robić maksymalne powtórzenia, musiałem robić maksymalne zestawy ćwiczeń. Zostałem do tego zmuszony. Po tygodniu takich tortur wylądowałem w szpitalnym łóżku próbując dojść do siebie po kontuzji wszystkich części ciała.

Dostałem pierwszą lekcję. Nie próbuj nadążyć za Bicepsem. On jest bioniczny. Gdy tak leżałem próbując zrozumieć, co zrobiłem nie tak, On rozpowiadał wszystkim członkom siłowni, że byłem mentalnie słaby i powinienem spróbować ćwiczyć badminton lub krykieta. To doprowadziło mnie do szewskiej pasji i byłem jeszcze bardziej zdeterminowany, żeby pokazać temu cyborgowi, że miałem wszystko, co potrzebne, żeby zostać mistrzem.

Więc w dniu, kiedy wypisali mnie ze szpitala, byłem z powrotem na panelu i stanąłem twarzą w twarz z psychopatą. Powiedziałem odważnie, "To, co mnie nie zabije, może tylko uczynić mnie silniejszym!" Wtedy zostaliśmy jednym zespołem. W końcu pomagaliśmy sobie nawzajem w naszej drodze do gwiazd i nigdy nie zatrzymaliśmy się na naszej drodze. Mój statek kosmiczny wystartował i leciałem do moich celów... Do 9a...


[słowa: zwierzun, na podstawie autentycznego opowiadania kulturysty | muzyka: rob dougan - clubbed to death]





from korona with love 












z dedykacją dla starosty


RodeJarr  



Rodellar 2006 albo ludzie są różni (bardzo).

Dzięki skrajnie tanim liniom wylądowaliśmy na rozżarzonym lotnisku w Barcelonie, no może z tą Barceloną to lekka przesada bo podróż z lotniska do miasta Gaudiego trwała jeszcze godzinę.
W samej Barcelonie zapoznajemy się z hiszpańską solidnością i dzięki mylnej informacji spędzamy noc na dworcu w towarzystwie miejscowych kloszardów.
Ostatni etap pokonujemy stopem z życzliwym autochtonem, z którym przeprowadzamy następujący dialog;
- Łer do ju łont tu slip? - pyta życzliwie.
- On kamping - kłamiemy.
- Sam pipul slip in de tents or kejws in de mołntajns.
- Is this posibill? - pytamy z nadzieją.
- Jes, dej ar wery difikult to kecz dem!
Wykorzystujemy tą ważną informację i spędzamy ponad miesiąc śpiąc na dziko. Przez jakiś czas byliśmy jedynymi Polakami w Rodellar i przywykliśmy do głośnego obgadywania ludzi, ale po paru dniach napotykamy polską ekipę (Konradzik, Czubek, Niedźwiedź i Matias) i podsłuchujemy następujący dialog:
- Musze ci coś powiedzieć... Czub powiedział że nie będzie się z Tobą wspinał.
- Jak to? Ale dlaczego?
- Bo mówi że wspinasz się za nerwowo.
- No dobrze, ale mogę przecież wspinać się z Tobą...
- Nie, ze mną nie. Ja nie mogę się wspinać z ludźmi którzy wspinają się gorzej ode mnie, wkurwiają mnie.
- No ale...
- Kiedyś trenowałem moja dziewczynę - tak jej wszedłem na psyche, że płakała na treningach. Ja nie jestem miły dla ludzi tak po prostu - jestem miły bo sprawia mi to przyjemność, tak naprawdę jestem Zły.
- No to może pójdziemy już na kolację, dzisiaj Twoja kolej na gotowanie...
- Nie. Ja dzisiaj nie jem kolacji - za gruby jestem.
- Wcale nie jesteś za gruby!!
- Jestem - dzisiaj zatrzymało mnie miejsce na 7b, rozumiesz?! "7b"!!!
Na szczęście my nie jesteśmy sportowcami i możemy jeść normalnie. Myjemy się rzeczce, powoli zarastamy i nasiąkamy miejscowymi zapachami i zwyczajami. Ostentacyjnie odpowiadamy - hola na francuskie bonżury. I tak skończył się pierwszy etap naszego wyjazdu, w którym to Hiszpanie brali nas za Francuzów.
Polska diaspora rozrastała się, pojawili się el Waldemar z Czmochami, Oczkowie z psem, Edyta Ropek bez trenera, Jarzyn z druhem Jackiem oraz nastolatki z Tarnowa. Nie można zapomnieć o naszej wizytówce i dumie narodowej - Kindze, która wkrótce po wymianie chłopaka na wyższy model zaczęła być znana jako Princessa.
Do grona naszych znajomych niespodziewanie dołączył Dani Andrada, który zaproponował mi spanie na swoich craszpadach. Pojawiał się w naszej noclegowni, łojąc w dachu gdzie przytrzymywał się chwytów, które nawet w płycie nie byłyby klamami. Spaliśmy pod 9a jego autorstwa.
Hiszpanie punktowali wysoko, Francuzi jak zwykle, Włosi byli hałaśliwi i nie integrowali się, Japończycy witali nas mówiąc - cześć - wyglądało, że mieli kupę frajdy z wymawiania tego słowa. Zagadką lingwistyczną stał się dla nas język w jakim porozumiewali się nowoprzybyli kolesie.
- To estoński, znam ten język, byłem miesiąc na wymianie w Estonii - stwierdził pewnie Czub. Po bliższym rozpoznaniu kolesie okazali się być Portugalczykami.
Atmosfera w Polskiej diasporze nie była pełna harmonii. Edyta jako kobieta (wy)czynu słabo tolerowała Niedźwiedzia, który dostał ode mnie przydomek Strumień Świadomości ze względu na ciągłe ujawnianie swych myśli w formie słowotoku, zwłaszcza w czasie wspinania:
- Kurwa, jak tu ciężko!! Ja pierdole! Buty mi nie stoją w ogóle... magnezja mi się skończyła, ale mi się ręce pocą!! Kurwa! I jeszcze sobie palec rozwaliłam! - Cała jestem we KRWI!!!
- Może masz okres... - bez litości podsumowała Edyta.
I kolejne zwierzenie Niedźwiedzia celnie spuentowane przez Edytę:
- No ja to się myję szamponem, to znaczy on do włosów jest w sumie, ale ja nim myje całe ciało.
- No jak masz włosy na całym ciele...
Wszystkich integrowały fiesty w czasie których Słowianie wyróżniali się mętnym spojrzeniem, chwiejnym krokiem i skłonnością do zamieniania wszystkich miejscowych tańców w pogo.
Konradzik spędzał fiesty w pozycji horyzontalnej, Czub ćwiczył sposób poruszania charakterystyczny dla bohaterów "Świtu żywych trupów". Tymczasem Oczko realizował swój sekretny plan, a El Waldemar pobił życiowy rekord przepływając około 3 metrów w ciągu. Wujo osiągnął życiową długość zarostu - 2,2 mm i zaczął ten wytwór nazywać brodą.
Maras odciął się od swojej ekipy i zajął się wspinaniem co tak wkurwiło pozostałych, że nominowali go do buca roku. Edyta jako jedyna tęskniła za polskimi skałami i wyjechała jako pierwsza.
Zadomowiliśmy się w jaskini Ali Ba Ba na maxa, odwiedzali nas Hiszpanie z którymi przeprowadzaliśmy całkiem zaawansowane dialogi, tłumacząc im zawikłany przebieg dróg w naszej jaskini. Integracja była tak głęboka, że niektórzy Hiszpanie brali nas za Hiszpanów, mimo że nie mieliśmy ani jednego psa.
Najwyższy poziom integracji osiągnął Jarzyn, który po przejęciu dilerki na terenie całego Rodellaru zmienił pseudonim na Haszyn i stał się postacią pożądaną i rozpoznawaną. Haszyn wolał imprezowanie do czwartej nad ranem bardziej niż wspinanie, a jego partner, zwany ze względu na przeszłość harcerską Druhem Jackiem przyjechał się wspinać. Kiedy okazało się, że Haszyn zarządził trzeci dzień restu pod rząd, w jego partnerze zagotowało i postanowił mu wygarnąć. Było tak - Haszyn właśnie lewitował z kolejnym lolkiem na swoim zielonym termareście, gdy pojawił się dyszący Druh Jacek, w którego oczach czaiło się wkurwienie i wystudiowana, a potem wielokrotnie powtarzana w myślach podczas samotnego stania pod ścianą zjeba:
- Kurwa Jarzyn! Ty to potrafisz każdy plan spierdolić!! To miał być wyjazd wspinaczkowy a nie kurwa... Przecież jesteś moim PARTNEREM!! Przykro mi, ale nie pasujemy do siebie.
Na co Jarzyn zrobił minę, jakby wchodząc do pokoju w Ritzu zobaczył wielkie, ordynarne gówno pośród bieli pluszowego dywanu - jak ktoś śmiał niepokoić go w ogrodzie wiecznej szczęśliwości, wpuszczając do niego stęchły smród rzeczywistości?! Tak ciężkie przeżycie estetyczne wymagało ściągnięcia kolejnej chmury.
Nasz poziom wspinaczkowy osiągnął apogeum, po którym niestety nastąpił dramatyczny spadek. Skierowaliśmy swą energię na opalanie całego ciała, oraz czytanie książek. Moją opaleniznę docenił sam Oczko, mówiąc - wyglądasz jak Robinson Cruzoe.
Zauważyłem, że moje odchody przybrały kolor zielony co nie miało żadnego związku ze spożywanym przez nas jedzeniem.
Swoimi odchodami zainteresował się też Wujo, który pewnego dnia wyznał:
- Patrzę wczoraj się za siebie po tym jak się wysrałem, a moja kupa się oddala - intymnie zwierzył się.
- ?!?
- Na szczęście okazało się, że to była ropucha.
Wujo zaczął notorycznie bywać na kempingu w celu obmywania całego ciała przy użyciu znalezionego mydła. Ja pozbyłem się trzytygodniowego zarostu i zrobiłem małe pranie. Na skutek tego Francuzi zaczęli nas brać za Francuzów.
Gorzej być nie mogło, czas powrotu zbliżał się nieuchronnie. Bardziej opalić się nie mogliśmy, Haszynowi skończyły się bletki i dalsze przedłużanie pobytu nie miało sensu.


[słowa: andi | muzyka: exils]





target  



- Siemaneczko, coś taki spięty?
- Kurwa, widziałem Bono!
- Co u niego? Nie widziałem go ze dwa tygodnie...
- Nawet nie pytaj, co za chuj!
- No co ty? Przecież to twój kumpel.
- No właśnie, jebany buc!
- Co się stało?
- Popylam na Kazika, wiesz na bazarki i mijam japiszona zajebiście podobnego do Bono ale w garniturku, drogich butach i fryzurce na żelu. Nagle dotarło do mnie, że to chyba on.
- On, taki luzak?!
- Zamknij się i posłuchaj. Podbijam do buca i mówię - to ty Bono? A on wyszczerza kły jak jakiś amancik i uważaj, wali do mnie takim tekstem: "Mój czas poświęcony wam się na szczęście się skończył, nie jesteś mi już potrzebny" - wsiadł do jakiejś wypasionej furki i jeszcze przez okno rzucił - aha, już nie jesteśmy na ty - i tyle go widziałem.
- Ale jaja!!
- Tak się max wkurwiłem, że musiałem się natychmiast napić i naparłem do Alchemii, mimo że nie lubię tej nadmuchanej, pseudoartystowskiej atmosferki. Podchodzę zamówić szybkiego strzała, a barman do mnie, jakimś takim przymilnym głosikiem - Widziałem, że rozmawiał pan z Mariuszem Kurskim, to niezły macher od reklamy - mówi z podziwem - Jest kulfajnderem, ponoć wystarczy mu góra dwa, trzy miesiące by rozgryźć każde środowisko. Ma na koncie skejtów, parkurowców, a teraz rozpracował wspinaczy. Ja, wie pan, pracuję tutaj czasowo bo chciałbym być kimś takim jak on...
Nie słuchałem barmana bo dopiero to wszystko skumałem.
- Czy ja wyglądam jak pierdolony target?!


[słowa: andi]

aberacje wspinaczkowe  



A

Abusus in venere - hiperaktywność wspinaczkowa prowadząca do wyczerpania fizycznego.
AC/DC (ang.) - zob. biseksualista, ewentualnie wspinacz będący raz boulderowcem, a raz skałkowiczem
Afrodyzjaki - środki pobudzające libido. Mogą być naturalne lub syntetyczne. Do najbardziej znanych należą: kreatyna, pirogronian kreatyny, HMB, BCAA.
Agorafilia - bodźcem jest uprawianie wspinania w miejscach publicznych.
Apotemnofilia - osiąganie satysfakcji wspinaczkowej związane z okaleczaniem własnego ciała, dotyczy taterników wspinających się bez kasków. Ekstremalną odmianą apotemnofila jest kolega Gizbern.
Asfiksjofilia - osiąganie satysfakcji wspinaczkowej w związku z niedotlenieniem spowodowanym duszeniem przez partnera lub duszeniem siebie, np. za pomocą torebki foliowej nałożonej na głowę podczas prowadzenia kilkudziesięciometrowych dróg wytrzymałościowych.
Autoerotyzm - zachowania zmierzające do pobudzenia lub zaspokojenia popędu płciowego bez kontaktu z partnerem wspinaczkowym (inaczej narcyzm, od imienia Narcyza, syna nimfy Lejriope, po której odziedziczył urodę i zakochał się w sobie), znaną formą autoerotyzmu jest wspinanie na Obozowej w Warszawie.

B

Biseksualista - osoba oddająca się zarówno boulderingowi jak i wspinaniu z liną, patrz AC/DC
Blue movies (ang.) - filmy pornograficzne / boulderowe
Bondage - forma aktywności wspinaczkowej związana z używaniem lin, uprzęży, ekspresów, haków, oraz krępowaniem, wiązaniem siebie i (lub) partnera.

C

Cunnilingus - zob. stosunek oralny, forma wspinania polegająca na pobudzaniu kobiety za pomocą opowieści o swoim wspinaniu.

D

Defloracja - utrata dziewictwa w trakcie pierwszego lotu.
Dildo - sztuczny członek albo wspinacz hakowy.
Drag Queen (ang.) - mężczyzna ubierający się w stroje kobiece, dewiacja powszechna w środowisku taternickim. Patrz: A. Marcisz.

E

Ekshibicjonizm - popęd do obnażania się, zwłaszcza górnej połowy ciała, w obecności innych osób (publicznie). Częsty objaw u osób chorych psychicznie i boulderowców. Występuje też w otępieniu starczym.

F

Fetyszyzm - osiąganie satysfakcji wspinaczkowej związane z kontaktem z jakimś elementem markowej odzieży wspinaczkowej.
Fisting - głębokie wprowadzenie dłoni (ręki) do pochwy lub odbytu, jedna z odmian fistingu zakłada klinowanie zaciśniętej pięści w rysach.
Flagellantyzm - odmiana masochizmu, polegająca na samobiczowaniu się liną dynamiczną.
Frotteuryzm (frotteurisme) - ocieractwo o skałę, w szczególności dotyczy osób lubiących odpadać w rajbungach.

G

Gang Bang (ang.) - wspinanie grupowe podczas którego tylko jeden z uczestników (zwykle problemat boulderowy) ma stosunki ze wszystkimi pozostałymi uczestnikami (boulderowcami). Rodzaj widowiska. Patrz: Anabolic Gang Bang.
Gay (ang.) - homoseksualista / Starosta.
Gerontofilia - osiąganie satysfakcji wspinaczkowej w związku z byciem asekurowaną przez partnera w wieku starczym, częste wśród kursantek Reni Sport.

H

Hard-core - twarda pornografia wspinaczkowa ukazująca sceny przemocy, okrucieństwa oraz zachowania dewiacyjne. Również boulder 6.5 w Ciężkowicach.

J

Impotencja - niezdolność mężczyzny do poprowadzenia drogi powyżej 6.4.
Inicjacja - pierwszy wyjazd w skały.

K

Kandauleizm - osiąganie satysfakcji poprzez okazywanie innym mężczyznom swoich prowadzeń na 8a.nu.
Klaustrofilifobia - osiąganie satysfakcji wspinaczkowej w ciasnych i zamkniętych pomieszczeniach. Typowym przykładem jest wspinanie w Norze na Koronie.

L

Libido - popęd wspinaczkowy; określenie wprowadzone przez S. Freuda.
Lubricatio - zwilżenie opuszków palców na skutek zmian fizjologicznych spowodowanych podnieceniem wspinaczkowym.

M

Masochizm - (algolagnia passiva) odczuwanie satysfakcji wspinaczkowej w związku z cierpieniem (bólem) odczuwanym przez daną osobę. Znaną formą masochizmu jest wspinanie się w polskich skałach. Nazwa pochodzi od austriackiego pisarza Leopolda Sachera-Masocha (1835-1895).
Masturbacja (onanismus, masturbatio) - zaspokajanie popędu wspinaczkowego bez bezpośredniego kontaktu ze skałą - na przykład poprzez oglądanie filmów wspinaczkowych. Nazywane też samogwałtem, onanizmem, sobiectwem lub ipsacją (ang. fingering, niem. Selbstbefriedigung, franc. branler).
Miłość turecka - jednoczesna (ale nie wzajemna) masturbacja partnerów heteroseksualnych połączona ze wspólną obserwacją filmu wspinaczkowego.
Mort douce - (słodka śmierć) śmierć w trakcie wspinania lub innych przejawów aktywności wspinaczkowej.

N

Nekrofagia (necrophagia) - zjadanie szczątków ludzkich (zwłok) w celu osiągnięcia satysfakcji wspinaczkowej, wstępuje głównie wśród himalaistów.
Nekrofilia (necrophilia) - popęd wspinaczkowy przejawiający się wspinaniem z martwym partnerem. W rozumieniu szerokim obejmuje również zaspokajanie popędu wspinaczkowego z osobami umierającymi, nieprzytomnymi lub śpiącymi, znów głównie domena ludzi gór najwyższych.

O

Onanizm - nazwa pochodzi od biblijnego Onana, który "tracił siły na drążku". Zob. masturbacja.
Orgazm (orgasmus) - szczytowanie, osiągnięcie szczytu.
Oziębłość wspinaczkowa - (frigiditas ascensum) brak potrzeby uprawiania wspinaczki.

P

Partenofilia - osiąganie satysfakcji wspinaczkowej poprzez wspólne wspinanie się z dziewicami. Traktowana jako odmiana pedofilii.
Penis - prącie, członek, buc. Często widywany na Fortecy.
Promiskuityzm - potrzeba częstej zmiany partnerów wspinaczkowych i wspinania się po wielu różnych drogach, bez nawiązywania więzi uczuciowej. Używane na określenie wielu przypadkowych wyjazdów w skały z różnymi partnerami.

R

Ruchy frykcyjne - ruchy, które wykonuje boulderowiec w trakcie wychodzenia na trudną mantlę.

S

Sadomasochizm - łączne występowanie przejawów sadyzmu i masochizmu u jednej osoby.
Sadyzm (algolagnia activa) - termin wprowadzony przez R. Kraffta-Ebinga (Psychopathia ascensum, Stuttgart 1886). Pochodzi od nazwiska markiza de Sade'a (1740-1814). Zachowanie traktowane niekiedy jako zboczenie wspinaczkowe, charakteryzujące się osiąganiem satysfakcji wspinaczkowej przy zadawaniu cierpień i bólu partnerowi. W rozumieniu szerokim oznacza skłonność do okrucieństwa. Często spotykany wśród wspinaczy górskich.
S/M - skrótowe określenie sadomasochistycznych zachowań wspinaczkowych.
Spółkowanie - poprowadzenie drogi w zespole dwójkowym.

T

Triolizm - jednoczesne wspinanie z dwoma partnerami różnych lub tej samej płci (dwie kobiety i jeden mężczyzna, dwóch mężczyzn i jedna kobieta, trzech mężczyzn, trzy kobiety).
Trybada - w boulderingu kobieta przyjmująca na siebie rolę mężczyzny.
Trzecia płeć - wspinacz panelowy, nie będący ani boulderowcem, ani skałkowiczem.

Z

Zabójstwo z lubieżności (eretofonofilia, lustmord) - osiąganie satysfakcji wspinaczkowej związane jest z odcięciem liny na której wspina się nasz partner wspinaczkowy.
Zboczenie wspinaczkowe (aberratio ascensum) - inaczej perwersja, parafilia lub dewiacja; traktowane niekiedy jako rodzaj psychopatii (psychopathia ascensum), np. według opisowego układu klasyfikacyjnego (E. i M. Bleuler), nerwicy, a nawet choroby psychicznej (najrzadziej). Polega na zaspokajaniu popędu wspinaczkowego w formach odmiennych od powszechnie przyjętych w danej społeczeości wspinaczkowej. Kryteria uznania jakiegoś zachowania za "zboczenie wspinaczkowe" są zmienne w zależności od konkretnego czasu i miejsca.




[słowa: fellatio | muzyka: girl, you'll be a woman soon - urge overkill]





DŻP  



Wielu z nas Nim jest. Wielu z nas nie wie że Nim jest, z pewnością jednak to odkryje dzięki poniższemu tekstowi. Aby więc zachowywać się w sposób godny zaszczytnego miana Żula przedstawiam zestaw praw regulujących naszą marną egzystencje, a zarazem ją ułatwiających. Oto przed państwem Dekalog Żula Polskiego!

1. Żulerstwo jest najdoskonalszą formą egzystencji - nie posiadając nic, lub prawie nic zbliżasz się do ideału czystości, czyli piękna.

2. Żul żulowi oka nie wykole. No chyba, że to oko nada się do zupy.

3. Nie pozwól jednakże drugiemu, aby wziął więcej niż ty sam możesz.

4. Czcij produkty o cenach zaczynających się od 0. [w ojro].

5. Nie kradnij - uprawiaj szaber.

6. Stopując na West najpierw wbijaj się do samochodu, a potem pytaj dokąd jedzie.

7. Nigdy nie odmawiaj darmowego jedzenia, alko, słodyczy. Zawsze proś o dokładkę.

8. Posiadanie własnej magnezji nie jest konieczne - inni zawsze mają jej pod dostatkiem.

9. Pytając "czy możesz mi odsprzedać trochę betonu?" miej zawsze na myśli "czy możesz mi dać trochę betonu?".

10. Pohamuj swoje emocje - fakt, iż napotkaną w podróży osobę uważasz za chuja, niech ci nie zasłania perspektywy wyciagnięcia od niej jak najwięcej własnych korzyści.



[słowa: panda | muzyka: jakaś urbanistyczna taka]

marmur i głazik  



[jpg: grzybek]





valley me neah toe  



W każdy wekend przez Kraków przetaczają się dzikie hordy neigh-eh-ban-ih anglosasów, w barbarzyński sposób celebrujących tutaj swoje hen- i stag-parties. A ponieważ jesteśmy ludźmi gościnnymi postanowiliśmy ułatwić naszym gościom z Wysp komunikację w naszym słowiańskim kraju przygotowując dla nich mini-rozmówki polsko-pijackie.


Some useful phrases:

Hi - Chess
Cool/Super - Sh-vit-naH
Cheers for Beers - Zdr'ruh, v koh..!!
Enjoy your meal - Smach Neigh-go
How about a kiss - Die me Buh-dz-eey
Four pretzels - Stitch-ear-eee. Obva-ya, neck
Rude word #$#@U - Tey pier Doll on uuuugh yeah Bako!!
Is that your dragon - Tch toe yest twoy Smok?
Are you a nun - Yes ty Zoo-kon-it's-son?
A pink straw - Rudz-ova Slom'ka
I don't care - Valley me NeaH toe
Hello my dear - Veee tie KotlanYeah
A large of vodka - Pull LitR Wod-key
It's my liver - toe-yest. Moya Vong tro-bah
I am having a heart attack - Mam Zahh-Vouh
I am your slave - Yah-sem-tv,yiem Neah-Vol-neek-emm
That's not a kebab - Toe neagh kep-ap

I najlepsze!!!!

Please may I fondle your buttocks? - Pro.Shem. Tch-mog oun. Pog.wad-itch tvoy Me-yen-key toh-veh-cheque?




[znalezione przez: pchelosa | muzyka: dropkick murphy's']

 



Kumpel ma wujka, który lubi pić. Jego żona podchodzi do tego hobby raczej bez entuzjazmu, więc gość musi się ukrywać. Wujek nalewa sobie alpage do talerza, udając że je zupę, chociaż tak naprawdę je alpażura. Mistrz kamuflażu.